Zawsze wydawało mi się, że jestem całkiem normalnym gościem. W trakcie i po pierwszym odsłuchu "Marshall Mathers LP 2" zacząłem jednak analizować swój tok myślenia i wychodzi na to, że nie do końca. Gdyby każdy słuchacz rapu zadawał sobie takie pytanie - czy przypadkiem nie krzywdzę swojego ulubionego artysty ściągając jego album? I to przed premierą! Co z tego, że wiem, że płyta stanie u mnie na półce w przeciągu kilkunastu dni, fakt jest faktem. Co mam poradzić? Pojawił się "Berzerk", leciał pół dnia w kółko, pojawiło się "Rap God", porwało kilka godzin z rzędu rozkminiania tego "level: insane", kiedy pojawił się numer z Kendrickiem wewnętrzna walka była skazana na porażkę. Minęło kilka godzin i słuchałem "MMLP2". Oczywiście z poczuciem winy, ale zarazem bez żalu. Tłumacząc samemu sobie, że skoro w żenującym soundsystemie mojego nie mniej żenującego samochodu oryginalne kasety "MMLP" i "SSLP" przeleciały tysiąc razy, to jestem chociaż trochę usprawiedliwiony. Ale mimo wszystko było mi głupio jak usłyszałem TO. Czy to normalne?
To nie chęć oszustwa i kradzieży, to niemożliwy do pohamowania głód rapu, który towarzyszy ci każdego dnia. Znacie to? Czym innym jest byciem fanem rapu, czym innym bycie freakiem. Poczucie winy, kiedy myślisz o muzycznych regionach, które masz obowiązek (tak, obowiązek!) sprawdzić, ale nie ma kiedy. Nieustanne wrażenie, że muzyki jest tak dużo, a czasu tak mało. Dobieranie albumu w tło dla golenia albo zmywania przez więcej czasu niż trwa sama czynność. Witam was w moim świecie. Nie jest zdrowy, wychowałem się na Eminemie, więc nie może być, prawda?