Jako, że nasz dzisiejszy bohater jest po wypuszczeniu swojego nowego, długooczekiwanego krążka, postanowiłem nieco przybliżyć jego postać. Nie będę ukrywać, ze Q jest jednym z moich ulubionych młodych raperów. Jego styl, charyzma, potrafią przyciągnąć uwagę słuchacza, a poza tym ma idealne wręcz ucho do bitów. Tak więc ruszamy do gorącej Kalifornii.
Felietony
Felietony
Ciekawa sprawa – polskim hip-hopem w ostatnim tygodniu wstrząsnęła nagła i niespodziewana debata. Nastąpiło odejście od naturalnego cyklu zdarzeń, który to głównie opiera się na tym, że pojawiają się nowe klipy, które zbierają falę propsów lub krytyki (czasami obie te reakcje następują jedna po drugiej), wywiady z których na ogół trudno wyciągnąć nawet jeden interesujący cytat, raperzy na swoich fanpage'ach zapraszają na koncerty, załączając przy tym podziękowania dla miast w których to grali w ostatni weekend, a całość uzupełnia to, że tak gdzieś raz na tydzień wydarzy się coś, z czego można podrzeć łacha. A tu nagle, zdaje się, że za sprawą tego ostatniego elementu, przez tydzień czy dwa, głównym tematem rapowych publicznych refleksji stał się internetowy hejting. Nie mogę oprzeć się pokusie wzięcia udziału w tejże dyskusji. Taki rarytas jak "temat z pierwszych stron gazet" zbyt często się tu nie zdarza, raczej wszyscy zajęci są swoimi prywatnymi stronami („kup Pan t-shirt!”). I szczerze – właśnie chęć trzymania ręki na pulsie, pokusa bycia na bieżąco motywuje mnie do podjęcia tej tematyki, bardziej niż poruszenie ostatnimi wydarzeniami.
Parę dni temu, kiedy na swoim fanpage'u w ramach jakiejś dygresji złośliwie wypowiedziałem się o raperach kręcących oneshoty do swoich numerów, ktoś w komentarzu napisał: "co Ty masz do tych oneshotów?". Ton tego lakonicznego pytania uzmysłowił mi, że rzeczywiście jest to wątek, który dość często poruszam w swoich sceptycznych obserwacjach na temat polskiej sceny. Postanowiłem zatem, że zamiast co jakiś czas napomykać o nim przy różnych sposobnościach, rozprawię się z nim raz na zawsze w tym miejscu. Choć w gruncie rzeczy to nie oneshoty będą główną ofiarą tego paszkwilu.
Refleksja, którą chciałem się z wami podzielić w kolejnej odsłonie moich wynurzeń, zrodziła się we mnie parę lat temu, gdy w Warszawie rozkwitały cykle imprez "A pamiętasz jak?" i "Rap History Warsaw". Stołeczni czytelnicy zapewne dobrze pamiętają, że był taki moment, że w przestrzeni warszawskich rap imprez mieliśmy do czynienia z faktycznym duopolem tych dwóch marek, które w dziedzinie organizowania naprawdę dużych hip-hopowych spędów nie miały żadnej konkurencji. Właściwie wszystkie inne inicjatywy, w porównaniu do APJ i RHW, były tylko niszą i nie przypominam sobie, aby jakikolwiek inny cykl masowych imprez mógł wówczas wywalczyć dla siebie miejsce. APJ i RHW nasyciły i zagospodarowały tę przestrzeń, spełniając wszystkie oczekiwania miłośników rapowych melanży, poprzez stworzenie otoczki wydarzenia aprobowanego przez poważne postaci z branży, najęcie dobrych i znanych DJ'ów, dogadanie się z popularnymi lokalami i co nie mniej istotne – nadanie swoim imprezom nostalgicznego wątku przewodniego.
"Wśród licznych podsumowań roku 2013 mamy dla Was tekst nietypowy... bowiem sprzed 10 lat. Marcin Flint postanowił wówczas na łamach magazynu "Ślizg" pokusić się o prognozę jak polski rap wyglądać będzie za 10 lat, oczywiście z przymrużeniem oka i w lekko krzywym zwierciadle. Warto sprawdzić i porównać, tak jak porównuje się futurystyczne science fiction z rzeczywistością, gdy przedstawiony w nich rok nadejdzie. Chcielibyście przeczytać podobną prognozę Flinta na rok 2023?" - pisaliśmy tydzień temu a dziś mamy właśnie zapowiadaną "część drugą", którą Marcin Flint przygotował specjalnie dla nas. Jak przepowiada rok 2023? Czy jest to iście orwellowska wizja? Przeczytajcie sami, ostrzegamy, że jest mocno, ostro i bezkompromisowo.
To już czwarta odsłona mojego felietonowego cyklu, więc stwierdziłem, że w końcu wypadałoby pochylić się nad wątkiem, który z oczywistych względów jest bliski mojemu sercu, czyli nad kondycją polskiego freestyle'u. Pochylam się zatem i garść refleksji dołączam, zapewne nie pokrzepiających, ale też nie wpisujących się w dominujące stanowisko, które w skrócie wyraża sentymentalne stwierdzenie: "kiedyś to umieli fristajlować, a teraz to same leszcze na bitwach".
Wśród licznych podsumowań roku 2013 mamy dla Was tekst nietypowy... bowiem sprzed 10 lat. Marcin Flint postanowił wówczas na łamach magazynu "Ślizg" pokusić się o prognozę jak polski rap wyglądać będzie za 10 lat, oczywiście z przymrużeniem oka i w lekko krzywym zwierciadle. Warto sprawdzić i porównać, tak jak porównuje się futurystyczne science fiction z rzeczywistością, gdy przedstawiony w nich rok nadejdzie. Chcielibyście przeczytać podobną prognozę Flinta na rok 2023? Poniżej skan ze "Ślizgu" oraz przepisany przez autora felieton, by wygodniej się go czytało.
Rok 2013 prawie za nami, więc cały świat, w tym także ten hip-hopowy, bawi się w podsumowania. Wy pewnie też buszujecie po linkach z top ileś tam na rapowych forach, czy stronach filmowych i porównujecie je ze swoimi typami. Nie będę was więc wybijał z rytmu i również poddam się pokusie klasyfikacji. Że idę na łatwiznę? Być może, ale w przyszłym roku będę miał jakieś 26 okazji, żeby na nią nie iść, także dajcie człowiekowi skorzystać z takiego samograja jak "podsumowanie roku".
O najlepszych płytach, wydarzeniach i odkryciach mijającego roku będziemy dziś mówić szerzej z Ematei'em w Rap Sesji. Tutaj natomiast przedstawię wam mój subiektywny ranking najlepszych polskich numerów rapowych ostatnich dwunastu miesięcy. A żeby nie było zbyt nudno, to opisom numerów będą towarzyszyć ogólne refleksje dotyczące polskiej sceny, co by felietonowy charakter całkiem się nie zatarł.
W ostatnich tygodniach internetową debatę dotyczącą kultury zdominował wątek Warsaw Shore, czyli ekipy powołanej w celu sformułowania małomiasteczkowej antytezy dla Mensy. Nie chcę się tu zagłębiać w szczegółowy opis samego programu, ani w przekrój reakcji jakie wzbudza. Natomiast chciałem przyznać się, że jak wielu z was, jestem wiernym widzem tego programu. Do tej pory w dziedzinie uczestnictwa w życiu kulturalnym, trzymałem się szlachetnej i stojącej w zgodzie z egzystencjalnym podejściem do życia zasady, że tych spośród jego przedmiotów, które uważam za szkodliwe, podłe czy zwyczajnie głupie – nie tykam. Często słyszałem od znajomych, że "no tak, ja czytam pudelka, ale to dla beki", albo "no, oglądam Pamiętniki z wakacji, ale to tak nie na poważnie". Stawałem wówczas na rażącym swoją powagą stanowisku, że powód jest tu nieważny; tak czy siak, czytasz/oglądasz, więc wspierasz badziew, ergo przyczyniasz się do upadku kultury.
Podobne przesłanie, w którymś z wywiadów zawarł kiedyś Mes, więc kiedy któregoś razu podczas wspólnej pociągowej podróży na jakąś imprezę zobaczyłem, że wraz z chłopakami z Alkopoligamii przeglądają jakieś Bravo, czy coś w tym stylu (chłopaki mieli zwyczaj, nie wiem czy wciąż praktykowany, że na dłuższe podróże zaopatrywali się w tego typu prasę, aby móc zabić czas w podróży śmiejąc się z jej zawartości), spytałem go jak to się ma do jego deklaracji o niewspieraniu tego typu dóbr kulturowych. Mes odpowiedział mi wówczas, że każdy ma prawo do odrobiny hipokryzji, co – piszę to bez ironii - wydało mi się sensownym wytłumaczeniem. Sam też znalazłem wentyl dla mojej, do tej pory brutalnie głodzonej - przynajmniej na tym polu - hipokryzji i teraz za jej cierpliwość spotyka ją zasłużona nagroda w postaci możliwości wyjścia na powierzchnie przy okazji pojawienia się takiego dzieła jakim jest Ekipa z Warszawy. Moja hipokryzja może poczuć się teraz jak panisko, zasłużyła na taką ucztę.
Kiedy Ematei składał mi propozycję pisania cyklicznych felietonów dla Popkillera, jednym z argumentów, którym się wsparł był ten mówiący, że często patrzę na rap z bardziej sceptycznej i uszczypliwej perspektywy niż on. To mocno eufemistyczny opis tego rozróżnienia. Moim zdaniem można śmiało powiedzieć, że w podejściu do polskiego rapu ja i Ematei to dwie skrajności. Kiedy myślę o sielankowej relacji Mateusza i hip-hopu jawi mi się ona jako odcinek pilotażowy "Domku na prerii". Wydaje mi się, że kiedy Ematei idzie spać, śni mu się "Full Clip". Jeśli w którejś z alternatywnych rzeczywistości Krzyś z uroczych bajek Milnego wyrósł na KRS-One'a, to nie mam wątpliwości, że jego Kubusiem Puchatkiem musiał być Ematei. A gdyby Wiz Khalifa wpadł na pomysł produkowania swojej podobizny w postaci pluszowych zabawek... Starczy. Myślę, że rozumiecie o co mi chodzi.
Jeżeli zatem relację Mateusza i rapu można porównać do niekończącego się miesiąca miodowego, to ja i polski rap tworzymy toksyczny konkubinat. Konkubent to słowo naznaczone patologią. Wydaje mi się, że funkcjonuje w języku głównie po to, by nadawać odpowiednio ponury nastrój tabloidowym notkom o przemocy w rodzinie. „Dramat w warszawskich blokach. Pijany Hip-hop (40 l.) bił do nieprzytomności swojego konkubenta Jakuba R. (26 l.) kablem od prodiża”.
Polski hip-hop coraz częściej mnie nuży, coraz rzadziej zaskakuje. Wydaje mi się, że źle mu robi okres prosperity: to, że dla wszystkich starcza, wszyscy są nasyceni. A przecież, jak mówi klasyk, diamenty powstają pod ciśnieniem.
Moda jest największym wrogiem hip hopu, przynajmniej w opinii większości tych, których misją życiową stała się obrona jego czystości. Zgadzacie się? Bo ja nie. Moim zdaniem to czy jest wrogiem czy przyjacielem zależy od tego jaka to moda. Dlatego właśnie nie uważam, że aktualna tendencja w mainstreamowym rapie za Oceanem psuje cokolwiek. Oprócz tego, że przyniosła opcję "dumb it down", wniosła też olbrzymie pole dla kreatywności, poszukiwań nowych sposobów rapowania i realizowania nagrań, a także większe możliwości do zamykania tekstów w nowej rytmice. Dzisiaj jednak nie o tym. Będzie o modzie, na przykładzie której mogę wam pokazać, że czasem nie ma w niej absolutnie nic złego.
Zarówno w Polsce jak i w USA popularyzuje się realizowanie cypherów. Jeden mikrofon, kilku MC's, przeważnie jeden bit. Wchodzisz, nawijasz tak, żeby przekonać odbiorcę, że warto poświęcić ci uwagę i poszukać studyjnych nagrań, odchodzisz i na twoje miejsce wchodzi w następny. Przyjazna konkurencja. Podnoszenie poziomu sobie i innym, poszukiwanie sposobu, żeby przekonać, że to właśnie ten MC jest wart uwagi. Jest w tym cokolwiek złego z punktu widzenia kultury hip hop?
Zawsze wydawało mi się, że jestem całkiem normalnym gościem. W trakcie i po pierwszym odsłuchu "Marshall Mathers LP 2" zacząłem jednak analizować swój tok myślenia i wychodzi na to, że nie do końca. Gdyby każdy słuchacz rapu zadawał sobie takie pytanie - czy przypadkiem nie krzywdzę swojego ulubionego artysty ściągając jego album? I to przed premierą! Co z tego, że wiem, że płyta stanie u mnie na półce w przeciągu kilkunastu dni, fakt jest faktem. Co mam poradzić? Pojawił się "Berzerk", leciał pół dnia w kółko, pojawiło się "Rap God", porwało kilka godzin z rzędu rozkminiania tego "level: insane", kiedy pojawił się numer z Kendrickiem wewnętrzna walka była skazana na porażkę. Minęło kilka godzin i słuchałem "MMLP2". Oczywiście z poczuciem winy, ale zarazem bez żalu. Tłumacząc samemu sobie, że skoro w żenującym soundsystemie mojego nie mniej żenującego samochodu oryginalne kasety "MMLP" i "SSLP" przeleciały tysiąc razy, to jestem chociaż trochę usprawiedliwiony. Ale mimo wszystko było mi głupio jak usłyszałem TO. Czy to normalne?
To nie chęć oszustwa i kradzieży, to niemożliwy do pohamowania głód rapu, który towarzyszy ci każdego dnia. Znacie to? Czym innym jest byciem fanem rapu, czym innym bycie freakiem. Poczucie winy, kiedy myślisz o muzycznych regionach, które masz obowiązek (tak, obowiązek!) sprawdzić, ale nie ma kiedy. Nieustanne wrażenie, że muzyki jest tak dużo, a czasu tak mało. Dobieranie albumu w tło dla golenia albo zmywania przez więcej czasu niż trwa sama czynność. Witam was w moim świecie. Nie jest zdrowy, wychowałem się na Eminemie, więc nie może być, prawda?
Każdy z nas ma w sobie hipstera. Mniejszego lub większego, ale zawsze. To taki pokraczny "zwykły w nas" jak u Mesa, tylko przejawia się pod postacią ciarek na plecach, wskutek odkrycia na własną rękę rewelacyjnego albumu. Jego obecność wywołuje w nas dumę, w momencie gdy jesteśmy jedną z niewielu osób mogących się poszczycić fizyczną wersją krążka wydanego w limitowanej edycji dla najbardziej zagorzałych fanów. Zjawisko to wzbudza wiele negatywnych emocji, które - przyznam szczerze - nie zawsze rozumiem.
Niedawne zniechęcenie fanów do Macklemore'a ukazało apogeum awersji do show-businessu i rotacji radiowych. Niektórzy nie ukrywają, że od kiedy współautor "The Heist" zaczął rapować w futrze na hulajnodze (wiem, to zdanie brzmi jak losowy wers Rocha Pawlaka), a bounce'ujące babcie w warzywniakach jęły rozpływać się z rozkoszy, słysząc wibrujący głos jego czarnego kompana, wielu z nich nie czerpie już z tych utworów takiej radości co przedtem. Rzecz jasna, jest to zachowanie dziecinne i trudno je obronić. Niemniej podejmę się tego zadania.
Dzisiejsza scena coraz rzadziej zaskakuje słuchacza. Trudno kogokolwiek za to winić, w końcu ile razy można wymyślać koło od nowa? Blisko był Kendrick Lamar, który swoją gościnną zwrotką na "Control" Big Seana wywołał prawdziwą burzę. Chociaż zdecydowanie jestem jego fanem i cieszy mnie zamieszanie, za które jest odpowiedzialny, to bawi mnie, że aż tylu ludzi dostrzega sens w nieustannej dyskusji na jego temat (szkoda, że jeszcze Obama nie wydał stosownego oświadczenia w tej sprawie). To dobry, ważny utwór, ale jednocześnie oczywisty - nie ma potrzeby by nad nim się rozwodzić. Jednocześnie nie mogę się nadziwić tym, którzy nie rozumieją jego założenia. Wszystko jest podane na tacy, a wszelkie odpowiedzi innych raperów mają - moim zdaniem - aspekt czysto rywalizacyjny bądź marketingowy. Albo po prostu, jakby to powiedział Bolec w tej sytuacji: "chłopakom brakuje luzu". Jak się okazało niedługo później - król jest jeden. Eminem I Wielki powrócił z singlem, którym udowodnił, że to właśnie na niego powinny być skierowane spojrzenia krytyków, słuchaczy oraz amerykańskich odpowiedniczek naszych Grażyn z warzywniaka.
"What is competition? I'm tryna raise the bar high/ Who tryna jump and get it? You better off tryna skydive" - właśnie te wersy stanowią klucz i esencję dyskutowanej szeroko zwrotki Kendricka Lamara w "Control" Big Seana. Te wersy, a nie lista raperów zakończona lirycznymi groźbami czy ogłaszanie się Królem Obydwu Wybrzeży. W tym tygodniu - zdecydowanie nie bez powodu - R.A. The Rugged Man napisał na swoim FB "Kane wanted to be better than Rakim, G-rap wanted to be better than Kane, KRS wanted to be better than Melle Mel. That competitive spirit is what made them become so great. This New School mentality of 'I just Vibe-Out and make music' is why there is so many wack MC's today". A Nas - mogący przecież jako jeden z "NY Kings" poczuwać się do ataku - skomentował tę zwrotkę krótko: "Wow. My reaction is wow. I love hip-hop right now." Wygląda na to, że terapia wstrząsowa spotkała się z odpowiednim odzewem...






































