Na sam początek, na jakieś siedem tysiący znaków przed tym fragmentem nowowiernej serenady, w którym padną słowa o rzekomym klasyku, wypadałoby usiąść, rozluźnić mięśnie i odetchnąć z ulgą. Kendrick Lamar nie zawiódł, nie sprzedał się, nie poddał presji garniturów z wielkiego koncernu. Zrezygnował z szumnie zapowiadanego singla z Lady Gagą, zamiast popularnych śpiewaków pokroju Miguela, The Weeknd czy Franka Oceana zaprosił do współpracy dużo mniej celebrowanego JMSN'a, a w miejsce popowych gwiazdek wyrwano na kilka chórków znaną ledwie z płyty „Oneirology” Annę Wise.
I wbrew najczarniejszym obawom zamiast nijakiego krążka wypełnionego potencjalnymi singlami do klubu, sypialni, auta i klubu przerywanymi czymś jeszcze - dostaliśmy album niespotykanie spójny i przemyślany. „Dumb it down” na tej płycie nie istnieje. To raczej słuchacz musi się wyciągnąć i przez niecałe 70 minut udawać, że od zawsze słuchał rapu dla tekstów. Ya' Bish.