Jest mroźny zimowy wieczór, a ja siedzę w fotelu i czytam z zapartym tchem "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda. 34-letni pisarz egzystował w ekstremalnie trudnych, by nie powiedzieć beznadziejnych warunkach. Mając przeciwko sobie zastępy konformistów, służbę bezpieczeństwa oraz cenzurę, pisał swój dziennik w tajemnicy, bez nadziei na to, że efekt końcowy jego starań ujrzy kiedykolwiek światło dzienne.
Rozmijając się ze sławą i zaszczytami, wiódł bikiniarskie życie w warszawskiej bohemie. Pisał, dyskutował ze Zbigniewem Herbertem i Stefanem Kisielewskim, spotykał się z kobietami i trochę melanżował (mimo problemów z chorą wątrobą). Z dnia na dzień powstawało jedno z najważniejszych dzieł jego życia.
Rozmijając się ze sławą i zaszczytami, wiódł bikiniarskie życie w warszawskiej bohemie. Pisał, dyskutował ze Zbigniewem Herbertem i Stefanem Kisielewskim, spotykał się z kobietami i trochę melanżował (mimo problemów z chorą wątrobą). Z dnia na dzień powstawało jedno z najważniejszych dzieł jego życia.