Jedno wiem na pewno - przyszłość pracującego wciąż na swój przydomek Johna Stephensa, jak i tak reprezentowanego r&b maluje się na tę chwilę w bardzo jasnych barwach - pisałem trzy lata temu przy okazji recenzji czwartej płyty Johna Legenda „Love In The Future”. Mamy rok 2016, a nastroje społeczne w Stanach Zjednoczonych zaowocowały powstaniem kilku bardzo mocnych, ambitnych krążków r&b, na czele z „A Seat at the Table” Solange, drugim albumem Franka Oceana, „HERE” Alicii Keys czy „Lemonade” Beyonce.
W podobną stylistykę wpisuje się piąty solowy longplay Johna Stephensa, który idąc za głosem serca, a dodatkowo czerpiąc inspiracje z dokonań Marvina Gaye’a, postanowił wzbogacić swój przekaz i zabrać głos też w kwestiach innych niż relacje damsko-męskie.








































