Usher "Hard II Love" - recenzja

recenzja
kategorie: Audio, Pop, R&B, Recenzje, Soul, Teledyski, Video
dodano: 2016-10-30 16:00 przez: Marcin Natali (komentarze: 1)

I fucked up, I’m man enough to admit it - to pierwsze słowa, jakie padają z ust Ushera na „Hard II Love”. Autor „8701” nie traci czasu i od razu uderza z grubej rury, przywołując zaskakującym intrem na myśl zdaniem większości krytyków i fanów najlepsze w jego karierze, przełomowe „Confessions”. Czy ósmy krążek w dorobku wokalisty obecnego na scenie od 22 lat to faktycznie jego powrót do świetności i dzieło tak epickie jak jego monumentalna okładka?

Rozpoczyna się rzeczywiście wyśmienicie – powoli rozkręcające się z poziomu subtelnych klawiszy i szeptów „Need U” przeistacza się w zaśpiewany na kilka ścieżek wokalnych, ukazujący doskonałą kontrolę nad własnym glosem i brzmieniem, emocjonalny numer. Za chwilę jest jeszcze ciekawiej – po krótkim fragmencie rozmowy znienacka wjeżdża "Missin U" z trapową perskusja, doprawione spitchowanym w dół wokalem, użytym jako tło. Trzymanie się blisko obecnych trendów to jednak coś, z czego eksperymentujący nie tak dawno z brzmieniem klubowym i EDM’ami Usher jest znany – czemu więc warto się tu zatrzymać? Ano dla tego, co dzieje się z momentem wejścia refrenu, który kapitalnie przenosi ten stricte newschoolowy track w inny, tradycyjnie soulowy wymiar. Przepełnione niepokojem syntezatory zastępuje więc ciepła sekcja dęta, żywa gitara basowa oraz okołojazzowa perkusja, a nasz gospodarz daje się ponieść MJ’owskim inspiracjom – magia.

Pomimo popowo-klubowych zapędów z ostatnich lat, trzeba pamiętać też, że Usher to jednak wciąż artysta mocno związany z rapem i zakorzeniony w środowisku hip-hopowym. Echa tych wpływów słyszymy chociażby w typowo już new-schoolowym bangerze „No Limit” z gościnnym udziałem Młodego Zbira. gdzie cały refren zbudowany jest wokół nawiązania do pamiętnego „Make Em Say Uhhh” Mastera P, czy też w brzmiącym trochę jak „Bump N Grind” R. Kelly’ego AD 2016, samplującym niepowtarzalny wokal Lil’ Jona (WHAT?!) „Bump”. Niczym w „Nice & Slow”, również tutaj Usher pokusił się o rapowaną zwrotkę – ale na tym podobieństwa się kończą. W „Bump” gospodarz wjeżdża flow i słownictwem zapożyczonym bardziej od plejerskiego A$AP Rocky’ego czy Juicy J’a niż romatycznego LL Cool J’a. Już 2 minuty później z głośników znów płynie jednak romantyczny falset, a bawiący się konwencją artysta bez trudu wraca do swojego naturalnego środowiska.

W „Hard II Love” najbardziej imponuje właśnie ta różnorodność i nieziemska swoboda, z jaką Usher manewruje między stylami w pewnym sensie jest dla r&b kimś jak dla rapu Fabolous, który bez problemu nadąża za modą i nie boi się włączać do swoich nagrań nowych elementów. Dzięki temu dostajemy też świetną kooperację z Partynextdoorem, odpowiedzialnym za warstwę muzyczną i tekstową „Let Me”, zaskakująco udane „Rivals” z Futurem czy bardzo dobre, hipnotyzujące „Down Time”. Nie zawsze te eksperymenty wychodzą oczywiście tak samo dobrze -  chociażby "FWM" niebezpiecznie ociera się o kiczowatość, ale po kilku przesłuchaniach nawet ten numer się wkręca. Osobiście razi mnie trochę lekko plastikowe, płytkie brzmienie (ta stopa... ugh) popowego „Crash”, ale zarazem wokalnie to jeden z najmocniejszych tracków, a i tekst warto docenić. Nie do końca do całości albumu pasuje natomiast doklejone trochę na siłę na koniec, wzniosłe „Champions”, nagrane na potrzeby filmu „Hands of Stone”, a tutaj brzmiące po prostu jak zbędny bonus track.

Poza tym jednak zgrzytów jest bardzo niewiele, zdecydowanie więcej znajdziemy mocnych momentów, do których chce się wracać. Trzeba przyznać, że „Hard II Love” to w dużej mierze powrót Ushera, na który wielu fanów sprzed lat, łącznie ze mną, czekało. Poprzednie, w większości klubowe, jedynie pojedynczymi momentami bardziej wciągające „Looking 4 Myself” brzmiało jak pójście na łatwiznę w pogoni za nową rzeszą fanów. Od dobrych kilku lat wydawało się, że Mr. Raymond bezustannie walczy z samym sobą, próbując znaleźć ten złoty środek, który pozwoliłby mu pozostać wiernym sobie, a zarazem utrzymać się na powierzchni zmieniającej się w mgnieniu oka mainstreamowej sceny. Siódmy krążek w jego karierze to album bardziej dojrzały i lepszy tekstowo (szczere, tytułowe „Hard II Love”), a zarazem ukazujący wciąż niesamowitą formę i skalę wokalną (ośmiominutowe „Tell Me”), którą gospodarz bez problemu dystansuje większość konkurencji. Nie jest to album idealny, ale zdecydowanie zasługujący na szkolne cztery z plusikiem, moim zdaniem najlepszy krążek Ushera od czasu „Confessions” oraz duży krok w dobrą stronę.

Tagi: 

polski rap gówno
usher dobry nigga, propsuje

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>