Jamie Foxx "Hollywood: A Story of a Dozen Roses" - recenzja
Jamie Foxx, który debiutancki krążek r&b "Peep This" wydał jeszcze w 1994 r., przed spektakularnymi sukcesami na dużym ekranie, to nie typowy przypadek aktora, który nagle niesiony kinową popularnością obudził się pewnego ranka i zdecydował zrobić karierę muzyczną, odświeżając lekcje wyniesione z nauki śpiewu w szkole aktorskiej. To raczej niespełniony za młodu, utalentowany wokalista, który korzystając z imponującej wszechstronności postanowił wykorzystać drugą szansę i równocześnie z braniem coraz bardziej ambitnych ról, przypomnieć światu o swojej dawnej pasji.
Pierwszy raz naprawdę głośno o nim w kontekście wokalnym zrobiło się przy okazji refrenu na pamiętnym, hitowym "Slow Jamz" Twisty i Kanye Westa w 2003 roku. Rok później urodzony w Teksasie artysta genialnie wcielił się w rolę Raya Charlesa w filmie "Ray", a w 2005 r., łącząc talenty wokalne i aktorskie, zaśpiewał partię wokalną, imitującą Charlesa w nagrodzonym Grammy singlu "Gold Digger" Kanye Westa. Jak to się mówi, the rest is history… Pod koniec 2005 r. dostaliśmy drugi album w dorobku Foxxa, obsadzony gwiazdorsko, podwójnie platynowy "Unpredictable", a Eric Marlon Bishop wreszcie spełniał dawne marzenia i podbijał listy przebojów. W międzyczasie były jeszcze dwa krążki "Intuition" i "Night of My Life", po czym Foxx zrobił sobie pięcioletnią przerwę i dostarczył nam tak niezapomnianych i diametralnie innych ról jak Django, Dean Motherfucker Jones czy spidermanowski Electro. W połowie maja do sklepów trafił natomiast piąty oficjalny longplay naszego bohatera „Hollywood. A Story of Dozen Roses” – jak się prezentuje?
Trzeba przyznać uczciwie, że Mr. Slow Jamz zawsze potrafił świetnie się wstrzelić w muzyczne trendy, również tym razem dostajemy nowoczesne, korzystające z wszechobecnych w ostatnich latach cykaczy i stworzonych do potężnych subwooferów 808’ów klubowe tracki pokroju "You Changed Me", "Socialite" czy "Like A Drum". Przeważająca większość Hollywood utrzymuje też wieczorny, romantyczny, a zarazem podsycony klubowymi akcentami vibe. Niewiele momentów naprawdę zapada w pamięć, ale kiedy już tak się dzieje – rezultaty są znakomite. Mowa zwłaszcza o wysoko energetycznym, funkująco skocznym "Baby’s In Love", opartym na syntezatorach wyjętych z lat 80 i doprawionym zwrotką Kid Inka (Panie Foxx, to musi być singiel!). Warto wspomnieć też o tytułowym, wprowadzającym miarowe, twarde werble, rytmiczne gitary i bogato zaaranżowanym "Hollywood", wyprodukowanym przez Pharrella i na kilometr zalatującym stylem ½ The Neptunes "Tease" czy pulsującym, niesionym przez prostą, ale odpowiednią linię basu "On The Dot" z Fabolousem. "In Love By Now", przypominające natomiast klimatem "Love In The Future" Johna Legenda, którego jeszcze niedawno tak kapitalnie parodiował u Jimmy'ego Fallona Foxx, choć ciut przesłodzone, przyjemnie zmienia klimat płyty i odkrywa inną część osobowości gwiazdora.
O samym gospodarzu natomiast nie dowiadujemy się z tej płyty zbyt wiele – "Hollywood...", choć tłumaczone jako opowieść o trudnym związku artysty z ceniącą materialistyczne aspekty życia dziewczyną w tytułowej fabryce gwiazd, rzadko odkrywa duszę teksańskiego wokalisty i nie wprowadza nas w głębsze zakamarki jego uczuciowego życia. Momentami teksty, które wyrzuca z siebie Foxx, są wręcz szokująco banalne, jak przy przewidywalnym, prostym "Like A Drum" czy "Text Message". Najjaśniejszy moment pod względem treściowym następuje pod sam koniec płyty, w balladzie "Jumping Out The Window", gdzie Jamie wkracza w bardziej poetyckie rejony, a oparty wyłącznie na fortepianie podkład pozwala mu rozwinąć skrzydła w większym stopniu niż w poprzednich utworach. Aż prosi się o więcej tak szczerych, kładących nacisk na niezaburzoną relację fortepian - soulman utworów, a mniej przemysłowych, nie wyróżniających się niczym specjalnie tracków.
Całościowo "Historia Tuzina Róż" to solidny mainstreamowy krążek r&b, wpisujący się dobrze we współczesne trendy, ale tym samym nie pozwalający naszemu bohaterowi ukazać pełni możliwości wokalnych. W najlepszych momentach zwiastuje prawdziwy potencjał kroczącego własną drogą i mającego do zaoferowania coś unikalnego artysty, ale w najbardziej oczywistych, pozbawiających osobowości kawałkach sprowadza go do roli wykonawcy takiego samego jak setki innych. Wydaje się, że to wciąż poprzeczka, której autor "Unpredictable" nie jest w stanie przeskoczyć w twórczości solowej - może odcięcie się na jakiś czas od przemysłowego klimatu, presji nagrania kolejnego hitu i powrót do soulowych korzeni pomogłyby Jamiemu stworzyć dzieło, które ukazałoby jego stuprocentowo własny, niezakłócony niczym styl i pomysł na siebie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest do tego zdolny. Narazie ode mnie leci trójeczka z plusem i kibicuję Jamiemu w dalszej karierze.
PS. W wersji Deluxe znajdziemy 3 dodatkowe tracki. Odsłuch całości w Spotify