Lil Wayne "Rebirth" - recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje, Rock
dodano: 2010-04-18 10:00 przez: Mateusz Natali (komentarze: 2)

Rzadko zdarza się tak, by media i opinia publiczna czekały na jakąś płytę z ciekawością, a fani z niepokojem. Tak jednak było przy okazji "Rebirth". Lil Wayne za sprawą świetnych "Carterów" wspiął się na sam szczyt rap biznesu. Milion sprzedanych płyt w tydzień, szacunek i uznanie od wszystkich, od mainstreamowych tuzów po undergroundowych mentorów. Wydawało się, że musi iść za ciosem i nagrać już pełnoprawny klasyk.

Jednak Dwayne Carter postąpił całkowicie odwrotnie. Uznał, że pozycja na tronie to dobry moment na spełnienie swojego kontrowersyjnego marzenia i nagranie płyty rockowej. Chwycił więc w garść gitarę i oznajmił światu, by czekał na jego nowe oblicze ukryte na "Rebirth".

Na pewno Weezy'emu nie można było odmówić jaj i totalnie niekomercyjnego działania - zamiast spijania śmietanki i kontynuacji tego, co przyniosło mu sukces, postanowił sprawdzić się na zupełnie innym polu. Informacje i próbki wypływały powoli. Najpierw mieliśmy singlowe "Prom Queen", które brzmiało naprawdę nietypowo - rockowe gitary i Wayne śpiewający na autotune'ie o królowej balu. Ortodoksów mogło przyprawić to o zawał serca, ale nie da się ukryć, że mogło też wpaść w ucho. Kolejne wycieki sprawiały całkowicie różne wrażenie, w końcu nastąpił jednak "wyciek ostateczny". Jaki? Premierę przełożono z grudnia na luty, ale Amazon pospieszył się i wysłał w kraj kilkaset preorderów, co popsuło Cash Money całe plany promocyjne. Ostatecznie jednak krążek w lutym trafił na półkę, więc można w końcu postawić sobie pytanie - czy Weezy uniósł ciężar?

Niestety nie. "Rebirth" brzmi bardzo chaotycznie. Gitarowe próby średnio utalentowanego na tym polu Dwayne'a przemieszane są z jego wokalnymi popisami, zakropionymi gęsto Autotune'em i pełnymi przesadzonej modulacji głosu. W rapie daje to doskonałe efekty, tu niestety często zmienia się w wycie. Kulminacja następuje w asłuchalnym "Da Da Da", w którym refren (o treści tak ambitnej, jak tytuł) zostaje wykrzyczany na dziwacznym bicie Cool & Dre. Jako fan Lil Wayne'a znający na pamięć "Tha Carter II" i "Tha Carter III" nie byłem w stanie przesłuchać całości nawet dwa razy.

A przecież mogło być naprawdę dobrze - najlepszym przykładem niech będzie świetne "Drop The World" z Eminemem. Agresywne gitary tworzą idealne tło do pełnego emocji refrenu i kozackich zwrotek - na wyżyny wznosi się tu zwłaszcza Shady, który ma w głosie taką moc, że szczękę ciężko podnieść z podłogi. Singlowe "Prom Queen" wyróżnia się pozytywnie na tle całości, podobnie jak stylowe i zwiewne "On Fire". Niestety na tym można zaprzestać komplementów.

Największym plusem "Rebirth" jest to, że w końcu wyszła i Wayne będzie mógł w spokoju wziąć się za tak oczekiwane rapowe projekty, w tym "Tha Carter IV". Będący dużym dzieckiem Birdman Junior spełnił własne marzenie i oparł płytę o swoją obfitą w struny zabawkę. Pewne jest jedno - pokazał, że ma jaja i nie boi się działać pod prąd, a mimo wyraźnej zmiany stylistyki i jednoznacznie negatywnych recenzji ludzie i tak "łyknęli" ten materiał, czego efektem jest złota płyta. Wprawdzie wyszło słabiutko, ale "Drop The World" w pewnym sensie rekompensuje nam zawód i pozwala wierzyć, że to tylko wypadek przy pracy. Za ten numer i za bezkompromisowość podwyższamy ocenę i dajemy szkolne 2.

 

Tagi: 

uznanie
uznanie mentorow? Np. Masta Ace Edo G?
eee
zaścianek jak chuj, tak to jest jak sie słucha tylko rapu, potem takie bzdety sie pisze w recenzjach projektów z innym brzemieniem.

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>