Donatan "Równonoc" - recenzja nr 1 (produkcja)
Pytanie za sto punktów: co robi producent z jakże malowniczego Kraju Nad Wisłą, gdy chce „odwrócić się wreszcie od trendów, wzorców i standardów rapu zza oceanu” (cytat z książeczki)? Odpowiedź: spogląda zalotnie w kierunku trendów, wzorców i standardów europejskich. Na papierze wygląda to dość banalnie, ale Donatan brawurowo udowadnia, że w praktyce wcale nie musi tak być.
Umówmy się: łączenie muzyki słowiańskiej z rapem to pomysł na tyle karkołomny, że wziąć się za to mógł albo kompletny szaleniec, albo wizjoner. Idąc dalej, efekt ich prac mógłby być odpowiednio żałosny albo doskonały. Z nieskrywaną ulgą stwierdzam, iż „Równonoc” grawituje ku bramce numer dwa.
Z drugiej strony, mamy do czynienia z krążkiem wybitnie trudnym do oceny, a to z uwagi na gigantyczną różnicę między warstwą stricte raperską a muzyczną. Na temat tej pierwszej słusznie wypowiedział się Krystian w recenzji numer dwa, ja natomiast posiadłem komfort zapuszczenia sobie instrumentalnej wersji płyty. I taką też wersję ocenię.
Co uderza przede wszystkim – nie przypominam sobie, aby którakolwiek polska rap płyta tak urzekała spójnością. Jak ktoś „składankowość” uważa za czynnik niepożądany, którego trzeba za wszelką cenę unikać, to może odetchnąć z ulgą – „Równonoc” kroczy sobie swoim tempem, czasem przyspieszy („Z dziada pradziada”), czasem odejmie trochę tempa („Będą cię nienawidzić”), a czasem się po prostu wypieprzy z przedawkowania alkoholu („Pij wódkę”). Na ogół jednak po prostu płynie, radośnie bujając łepetyną za pomocą rozsądnie wykorzystanych, mocarnych bębnów, tysiącom perkusjonaliów i skupiając się raczej na pracy programowanej sekcji rytmicznej. Tutaj przeszkadzają mi jedynie trochę zbyt często występujące handclapy, ale mam do nich osobisty uraz, więc nie należy go brać za wyznacznik czegokolwiek.
Prawdziwa strawa dla umysłu czeka jednak na śmiałka, który zechce utonąć w tych bitach na dobre – dopiero wtedy wyłapie ich tła, dzięki czemu pojmie najprawdziwszy geniusz aranżacyjny objawiony na „Równonocy”. Każdy bit to miniaturowe dzieło sztuki, w którym nieustannie przeplatają się motywy, skrzętnie poukrywane hooki (poważnie, jest ich zatrzęsienie, trzeba tylko uważnie poszukać), śpiewy, hulanki, swawole oraz drobne sztuczki producenckie w guście choćby delikatnie modyfikowanego brzmienia stopy („Z samym sobą”).
Należy się słówko o niewiarygodnym, unikalnym klimacie. Te wszystkie instrumenty – z trombitami czy mandolinami na czele – potężne chóry i wspomniane wyżej bębny kreują niewypowiedzianą tematykę starych, słowiańskich wierzeń i rytuałów. Nic, tylko zarzucić stare szmaty, które ewentualnie mogły być modne w młodych wiekach n.e., zebrać się w kilkadziesiąt osób przy ognisku o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści i słuchać „Równonocy”. Taki to intensywny klimat panuje tutaj – tajemniczość, mrok, miejscami zaś radosna zabawa, no bo my Słowianie przecież.
Ze wstępnego rozeznania, jakie mimowolnie przeprowadziłem, kilku osobom mocno wadzi jednostajność materiału, jako że powyższy opis można zastosować w zasadzie do każdego kawałka. Istnieje prosta recepta – nie należy niniejszego dzieła traktować jako kolejnej płyty rapowej, zdecydowanie lepiej pomyśleć o nim w innych kategoriach. Najbezpieczniej po prostu podejść do tematu jak do muzyki etnicznej, gdzie z założenia wszystko ma brzmieć podobnie – i problem zniknie.
Ostatecznie można się przywalić jeszcze do małej wyrazistości bitów, bo czasem chciałoby się, żeby tu wszedł jakiś potężny syntetyk i porozstawiał marudy po kątach, ale – z drugiej strony – jeśli by to miało popsuć klimat, to... po co? Nie ma sensu w niszczeniu tak pieczołowicie dopracowanego albumu, przed którym można tylko chylić czoła i udzielić owacji na stojąco. Donatan dał z siebie sto procent, zespół Percival dał z siebie sto procent („Słowiańska krew”, co się tam dzieje!), człowiek od mixu i masteringu dał z siebie sto procent, raperzy... no dobra, raperów nie ma; przypominam, że słuchamy wersji instrumentalnej. Jedynie moje obawy o długowieczność materiału nie pozwalają mi wystawić niczego więcej niż 5.
recenzja: Marcin Półtorak
Strony