Big Daddy Kane "Daddy's Home" (Przegapifszy #59)

recenzja
dodano: 2013-08-18 18:00 przez: Daniel Wardziński (komentarze: 2)

Często ciężko mi zrozumieć obserwując przebieg kariery wielkich wykonawców, jak szybko fani odwracają się od swoich ulubieńców, nawet kiedy ci nie spuszczają z tonu. Ofiarą tego mechanizmu stał się również Big Daddy Kane. Olbrzymia popularność dwóch pierwszych albumów i status ikony popkultury sukcesywnie topniał wraz ze zbliżającą się połową lat 90.

Zanim Kane wziął sobie czteroletni urlop od rapu po którym wrócił z albumem "Veteranz' Day" zdążył nagrać "Daddy's Home" - szósty i w mojej opinii jeden z najlepszych albumów w swoim dorobku, jednocześnie jeden z najbardziej niedocenionych czy wręcz niesłusznie zignorowanych przez fanów rapu w Stanach. Nadejście ery Biggiego, Nasa i Wu-Tangu niestety oznaczało też powolne zakończenie ery BDK. Kiedy jednak jest się jednym z największych graczy ze mikrofonem ever, robi się swoje niezależnie od tego ile par oczu patrzy na ręce.

Zawsze byłem nieufny i podchodziłem sceptycznie do artystów, którzy w trakcie swojej kariery starali się na wszelkie sposoby "dopasować" do zmieniających się trendów. Od debiutu Kane'a w 1988 do 1994 roku rap zmienił się diametralnie, zarówno w kwestii nawijania jak i muzyki. W tym wypadku jednak nie brzmi to jak desperacka pogoń za "duchem czasów", raczej jakby Big Daddy Kane w nowych podkładach znalazł sobie nowy sposób na czerpanie frajdy z nawijania na najwyższym poziomie. Podkłady o mniejszym tempie dały mu więcej możliwości we flow, duży pogłos na perkusjach i swingujące brzmienie pozwalały zamotać linijki na dużo większym poziomie skomplikowania i dodawały impetu pointom wersów lądującym na potężnych werblach. Kane na "Daddy's Home" nadal dysponuje niesamowitymi linijkami i nie ma opcji, żeby wskazać linijek, które są tu pro forma. "Mack man numer one, you know how I move/ You think I'd be shavin' my rhymes, cause they're so smooth" - takie rzeczy to wierzchołek góry lodowej, którą jest ta płyta w całości, a to jak komfortowo na tych bitach poczuł się Kane do dziś robi niesamowite, inspirujące wrażenie. Od tytułowego "Daddy's Home" do braggowego ostrzeżenia w "Don't Do It To Yourself" nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z wyjątkowym frontmanem projektu.

Ten album to jednka nie tylko Kane. Fantastycznym sidekickiem okazuje się tutaj Scoob Lover, któremu zmiana bitów wyszła na dobre, a jego nosowy styl w połączeniu z gospodarzem daje świetny efekt. Większość z pewnością zapamięta wyjątkowy singiel "Show & Prove", gdzie na bicie DJ'a Premiera BDK zaprezentował Światu niesamowite talenty, jedne szlifowane potem lepiej, drugie gorzej, wszystkie warte uwagi. Ol' Dirty Bastard z jedną z moich ulubionych zwrotek to postać, której nie trzeba przedstawiać nikomu, podobnie jak Jay-Z. Wtedy jednak było inaczej, Hova (jeszcze jako J.Z.) był nieznanym nikomu gówniarzem, który wjechał z ultraelastycznym stylem, którego nie dało się przegapić. Wu-affiliate Shyheim i Sauce Money nie odstają, a numer do dziś uważam za jeden z najlepszych posse-cutów, które kiedykolwiek powstały. Fajnie posłuchać też jak onbeatowy styl Daddy'ego komponuje się z bardzo dobrze trafionym toastingiem  Easy Dreda i Juniora P. Gwiazdami są tutaj nie tylko raperzy, ale również producenci. "Daddy's Home" to wielki moment w karierze L.G., autora genialnego numeru tytułowego i "Lyrical Gymnastics", które brzmi pod względem rapu dokładnie tak jak się nazywa, a było to możliwe właśnie dzięki kapitalnej robocie gościa, który współpracował też z Brand Nubian, Gravediggaz czy Canibusem. Świetnie pokazuje się Easy Mo Bee wnoszący na płytę dużo "Brooklyn Style" w wersji czystej ("The Way It's Going Down" to bit, bez którego ostatnio dzień uważam za stracony). Wielki props należy się też Da Rock, który zrobił jeden track, ale za to jaki... "Sex According To The Prince Of Darkness" to najlepszy sposób, żeby przenieść smooth operatora  w lata 90., a perfekcyjne połączenie relaksującego pianina i hipnotyzującego saksofonu z głęboką perkusją to absolutne arcydzieło.

Antonio Hardy brzmi na tej płycie jakby był super wyluzowany, świadom swoich możliwości i chętny żeby wykorzystać je na nowe sposoby. Do tego sprawia wrażenie, że świetnie się bawi, a to czyni album jeszcze lepszym. Sam wyprodukował też prawie połowę albumu, bardziej w stylu przełomu lat 80. i 90., ale rapuje na tym inaczej. Mamy świetny singiel "In The PJ's" na samplu z "Close The Door" Teddy Pendergrassa, ale też dynamiczne i porywające z miejsca "Somebody's Been Sleeping In My Bed". Przejdźmy jednak od szczegółu do ogółu - materiał w całości może spokojnie lecieć trzy razy z rzędu i nawet przez myśl nie przejdzie, żeby go wyłączyć. Olbrzymia siła rażenia, doskonale dobrane i bardzo bujające bity na których Kane stał się jeszcze lepszym raperem niż był. Wydaje się też, że zmiana stylistyki jeszcze bardziej uwidocznia to jak Kanem inspirowali się jego następcy z Biggiem na czele. Włączcie sobie pierwszy track i spróbujcie sobie wyobrazić, że Kane rapuje głosem B.I.G. - ciężko nie dostrzec podobieństw intonacyjnych, rozkładu słów w wersie itd. Płyta pełna szlagierów, klasyk, którego chce się nauczyć na pamięć, niesamowite motywy instrumentów od których nie można się uwolnić, wzorcowe perkusje i jedno z najlepszych flow jakie można sobie wyobrazić. Pozycja obowiązkowa, bez żadnego przegapiania w tej kwestii, zdecydowanie.

 

Zzajawkowicz
J.Z. był wtedy jeszcze w twoim wieku, gówniarzu.
maciej z południa
ej danielku, lecisz na kemp?

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>