Szops "Goodlife" - przedpremierowa recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2013-05-24 17:00 przez: Marcin Półtorak (komentarze: 7)

Życie potrafi być zaskakujące. Oczekując jakiejś małej rewolucji czy choćby momentu otrząśnięcia się polskiej sceny w stylu „więc jednak można robić muzykę w inny sposób” nawet mi przez myśl nie przeszło, że katalizator zmian może przyjść z tak nieoczekiwanej strony – od producenta, który jeszcze kilka lat temu deklarował się jako spec od prostych syntetyków. I tak szybko – choć, paradoksalnie, mamy na to zupełnie najwyższą porę. Stawianie znaku równości między polskim podziemiem a nudą i schematyzmem weszło mi jednak w krew już tak mocno, że gdyby mnie ktoś zapytał, kiedy na scenie pojawi się producent wyraźnie ubóstwiający muzykę jako całość bardziej niż rap, a co ważniejsze publika to chwyci – bo Ike'a nie chwyciła na przykład – po dłuższym wahaniu odpowiedziałbym, że może jakoś za trzy lata możemy na to liczyć. I nawet jeśli „Goodlife” nie wywoła sensacji, nawet jeśli naśladowcy charakterystycznego stylu Szopsa nie zaczną wyrastać jak smutni raperzy po Bonsonie i nawet jeśli preordery będą zalegać dwa lata po premierze zamiast rozejść się zanim zdążysz o nich poinformować ziomka, to warto sprawdzić, jak można ciekawie łączyć rap z muzyką.

Zanim za złośliwość z poprzedniego zdania zniszczą mnie truskule wierni do tego stopnia, że zdążyli nawet zapomnieć o najstarszych guralach, słowo wyjaśnienia. Nikt nie jest w stanie – i najprawdopodobniej nigdy nie będzie – przekonać mnie, iż bit może brzmieć naturalnie, jeśli ma mechaniczny clap zamiast werbla i jeden samplowany motyw zapętlony w kółko przez kilka minut. Co z tego, że zawiera fragment naturalnego funku lub soulu? Pocięta próbka nie ma prawa sprawiać wrażenia muzyki granej live, bo w końcu na czymś ją trzeba było pociąć, co nie? W przypadku „Goodlife” tego problemu nie ma, bo instrumenty są albo zagrane na żywo, albo ułożone w ten sposób, że ich nienaturalność jest trudna do uchwycenia. To znaczy – ja mam świadomość, że za smyczkami wcale nie stoi wynajęta orkiestra, że shakerów nikt nie nagrał w studio czy że motywy się powtarzają. Tylko co z tego, kiedy aranżacje zupełnie nie dają się nad tym skupić, a nawet oceany syntezatorów brzmią, jakby serio były obsługiwane jednocześnie przez kilku muzyków stojących na scenie? Że już o naturalnie brzmiących bębnach nie wspomnę – (prawie) każda ich partia, (prawie) każde przejście bezproblemowo mogłyby zostać zagrane przez siedzącego za zestawem człowieka z krwi i kości.

 

Kiedy jednak zamiast soulowych klawiszy i gitar pojawiają się sprowadzające na ziemię sample i pętle, wciąż jest – na ogół – dobrze. Otwierające album „Siema, pobudka” zapewnia pokaźną dawkę życiodajnego kopa i rzeczywiście od dłuższego czasu ciężko mi bez tego numeru zacząć dzień. Bit z ewidentnie poważną rolą sampli jest jeszcze jeden – „Nie ma dni”. To niestety najsłabszy track na płycie, bo odsłaniający wszystkie karty już po maksymalnie piątym odsłuchu i potwornie wówczas nudzący, że weź.

 

Poza tym potknięciem w zasadzie ciężko mieć jakieś większe pretensje do któregoś z bitów (instrumentalny skit „Soulmusic” uszyty ewidentnie nie pod mój gust przemilczę). A gdy do tego zdamy sobie sprawę, jak twórczo jest ułożona tracklista pod względem zmieniającego się klimatu, możemy poczuć cudowne olśnienie jak po, nie wiem, zrozumieniu lyricsów Comy.

 

I tak: schowane pod numerem drugim „Cuda się nie zdarzają” to rasowy, wybuchający energią überbanger, który jednak pomimo swojego parcia do przodu ani na moment nie gubi klasy i kunsztu. Już chwilę później robi się spokojniej, bo wjeżdżają znane single w postaci „Kolorów sznurowadeł” i „Końca naszego świata” – oba, w przeciwieństwie tak do „Cudów”, jak i do całego wydawnictwa ciągnięte raczej przez gitary niż pianino i organy Hammonda, lecz elegancko płynące. Przez następne minuty kawałki spokojniejsze mieszają się z szarżującymi – przykładowo nostalgiczne i smutne „Bezpańskie psy” kontrowane są pozornie zachowawczą, ale jednak na swój sposób brudną i nieokiełznaną „Eskalacją stylu” z motywem ewidentnie przywodzącym na myśl jakiś film o porachunkach mafijnych czy coś. Właściwie każdy numer zasługuje na uwagę, ale już przy pierwszym odsłuchu drugiej połowy płyty najmocniej wybija się zaraźliwy, hitowy „Ostatni taki ułan” pachnący latami '90. Świetnie wypada zakończenie albumu – najpierw dostajemy cichy, wręcz introwertyczny „Łańcuch przeżyć”, który jednak z każdą zwrotką otwiera się coraz bardziej, by w zakończeniu bezczelnie powrócić do swojej skrytości i zostawić słuchacza w kropce. Ale już chwilę później wszelkie chmury rozwiewa beztroskie outro, każące zostawić wszelką melancholię za plecami.

 

I gdzieś wśród tej godziny rozmaitej, acz bardzo spójnej muzyki gubi się „Mam klucz do twoich powiek”, czyli zmarnowany kandydat na highlight albumu. To track obdarzony klimatycznym, trochę synthpopowym bitem, którego jednak zupełnie nie słychać, bo ociekająca podbiciami i mnóstwem ścieżek zwrotka Laika została wmixowana zbyt głośno. Litościwie przemilczeć wypada fakt, że po dwóch minutach jego szaleństw zupełnie bez żadnego przejścia wchodzi dużo mniej widowiskowa szesnastka Mroka, dzięki czemu przemyka niezauważenie. Chyba chodziło o coś innego.

 

A inni raperzy? Choć co najmniej uzasadnione były obawy o ich udane odnalezienie się na tych pulsujących, żyjących własnym życiem podkładach, to prawie wszyscy sobie poradzili. Największą uwagę przyciągnęli oczywiście Bisz z Laikiem, bo mają tu najwięcej zwrotek – są w ponad połowie kawałków (i nic dziwnego, to znacznie lepszy zabieg niż robić kolejną płytę producencką na schemacie fajne bity + słabi raperzy). Właściwie przez cały czas trzymają poziom, lecz o ile zupełnie nie dziwi mnie obecność tego pierwszego, bo klimat panujący na płycie to jego chleb powszedni, o tyle Laik zawsze uderzał raczej z dużo bardziej brudnymi, bezczelnymi rzeczami – na szczęście udało mu się idealnie przemycić swoją nieogoloną osobowość bez zarzynania otrzymanych bitów i nawet chillout jest w stanie miejscami zapewnić. Bonson, który nie jest bynajmniej moim ulubionym raperem – a w zasadzie go autentycznie nie lubię – świetnie popłynął na przygnębiająco-knajpianym bicie do „Mojej walki”, co zaowocowało jednym z lepszych numerów na „Goodlife”. To samo, ale po zupełnie przeciwnej stronie nastrojowej barykady dzieje się w kawałku Finkera. Prawdziwie po królewsku popłynął VNM dając popis dopasowywania głosu do intensywności podkładu i wreszcie ograniczając swój pociąg do śpiewania. Z pozostałej trójki – PeeRZet, Człowień, Paweł Wu – tylko Paweł się nie postarał. Ale i tak nie przeszkadza.

 

Mam z tym albumem problem. Bardzo poważny problem. Obawiam się, że przez jego nieoczywistą, ujawniającą się coraz bardziej z każdym odsłuchem chwytliwość będzie on często gościł na moich głośnikach i nawet za dłuższy czas będę lubił do niego wrócić. Do tego dochodzi jeszcze spora rozpiętość klimatyczna czyniąca z „Goodlife” płytę na wiele okazji. A gdzie czas na inne? To jest ten właśnie problem. Swędzi mnie klawiatura, żeby wystawić maksymalną notę - przez wzgląd na brzmienie, długowieczność, niesamowity replay value i dopracowanie. Ale bez przesady, "Goodlife" nie jest apogeum wszelkiej muzyki, a właśnie tak rozumiem 6/6. Zamiast tego - zasłużona, mocna piątka.

Tagi: 

Romanov
w koncu jakas recenzja, ktora sie przyjemnie czytalo. ciekawe na ile ta ocena okaze sie zasluzona
Vrakt
małe sprostowanie - niektóre instrumenty są nagrane z żywca, a nie samplowane/ułożone w programie. Znajomy basista kładł bas pod jeden z numerów u Szopsa, ale - zabijcie, nie pamiętam który.
Yakuza
Bass na całej płycie grał Paweł Mikosz ;)
Wpierdoltruskul
Nie wiem czy źle widzę, czy serio typ nie napisał nic o #SWAG. Przecież najlepszy utwór na płycie, no zmykaj zmykaj panie recenzencie.
taki tam siurek
"to znacznie lepszy zabieg niż robić kolejną płytę producencką na schemacie fajne bity + słabi raperzy" Ale sie wszyscy przysrali do donatana. A nie... Zaraz.... Przysrali sie do niego tylko swiadomi sluchacze... Reszta? "Oni na gowno mowia papu i wmawiaja ze to piekne", jak to okreslil jeden z najmlodszych raperow na scenie.
typp
Do Voskovych by też pasowało.
kbh
no przecież finker zjadł tę płytę całą

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>