Klasyk Na Weekend

Klasyk Na Weekend

recenzja
dodano: 2014-05-02 17:00 przez: Dawid Bartkowski (komentarze: 4)

OutKast. Synonim słowa „magia”. Po dwóch świetnych płytach Big Boia (tak, „Vicious Lies and Dangerous Rumors” jest dla mnie właśnie taką płytą) wciąż czekam na ruch Andre. A może bardziej na ich nowe wspólne dzieło? Jedno z marzeń. Wcale nie jest powiedziane, że nie zostanie zrealizowane.

Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie informacja, że duet wznawia koncertowanie, co równie dobrze mogłoby się wiązać z tym, że wkrótce wejdą do studia i zaczną coś wspólne nagrywać. Oczywiście na 99% nie znajdę się na np. Coachelli, ale cały czas łudziłem się, że spotkam ich w Gdyni. No właśnie, życie płata figle. Nie nad Bałtykiem, ale w stolicy, a konkretnie na Orange Warsaw Festiwal w czerwcu. Warto marzyć.

Tagi:
recenzja
dodano: 2014-04-18 18:00 przez: Krzysztof Widt (komentarze: 28)

W Klasyku Na Weekend opisaliśmy wam grubo ponad setkę albumów, a do tej pory nikt nie zabrał się za płytę, która przy słowie "klasyk" nasuwa się jako pierwsza. Nie dlatego oczywiście, że o niej nie pomyśleliśmy, tylko dlatego, że ciężko nam wyobrazić sobie fana rapu, któremu taki krążek trzeba przybliżać. Czas jednak nastał. Okazja jest wyjątkowa - dziś mija równo dwadzieścia lat od premiery debiutu Nasa - płyty o której pisze się niezwykle trudno, bo to co w niej największe nie jest wyklarowane, ale wtopione w całość, ukryte między wierszami i zniuansowane. "Illmatic" zredefiniował rap, przeniósł go na inny poziom myślowy zarazem będąc porcją pełnokrwistego, szorstkiego rapu w pełnej krasie o jednym atrybucie, którego nie da się zaplanować, ani osiągnąć przez zamierzone zabiegi. Żyje własnym życiem, jest niezależnym, ponadczasowym organizmem, ma własną duszę.

"Illmatic" nigdy nie pojawi się w podsumowaniach płyt ważnych dla włodarzy wytwórni i pierwszoplanowych postaci showbizu. Był bardziej komercyjnym niewypałem. Status platyny osiągnął dopiero w 2001 roku, a CEO Columbia Records pewnie nieziemsko wkurwiali się kiedy kolejne, genialne przecież single nie wchodziły nawet do pierwszej setki rankingów sprzedaży, mimo że ulice NYC buzowały szałem na "nowego Rakima". W pierwszym tygodniu poszło 59 tysięcy egzemplarzy, co przy takim albumie ciężko uznać za gigantyczny sukces dziś, a co dopiero wtedy. Zarazem jako że album powstawał w dużej mierze w latach 91-92 stał się jednym z najbardziej bootlegowanych krążków wszechczasów. Są dowody na to, że jeszcze w 1993 roku "Illmatica" słuchano np. w Los Angeles. Producent wykonawczy, MC Serch, zarzekał się, że osobiście nakrył garaż z ponad 60 tysiącami nielegalnych egzemplarzy kaset. DJ Premier opowiadał z kolei jak do studio złazili się koledzy Nasa z QB, którzy wiedzieli, że powstaje tam historia i chcieli wziąc w niej udział chociażby w charakterze gapiów. Nie dziwię się, wiele bym oddał, żeby móc zobaczyć te sesje na własne oczy.

recenzja
dodano: 2014-04-11 18:00 przez: Tomasz Modrzyński (komentarze: 28)

W dzisiejszym klasyku na weekend płyta, która jest dla mnie wyjątkowa. Dlaczego? „Get Rich Or Die Tryin’” to pierwszy rapowy album, którym na poważnie się zajarałem. Z kolei „In Da Club” było pierwszym numerem, przy którym głowa mimowolnie zaczęła mi się bujać. Dlatego wybaczcie jeśli w pewnym momencie stanę się zbyt subiektywny, ale będzie to silniejsze ode mnie. Bez zbędnego przedłużania, panie i panowie przed wami 50 Cent i płyta, która zaniosła go na szczyt.

recenzja
dodano: 2014-04-04 17:00 przez: Maciej Wojszkun (komentarze: 3)

Ludzie często pytają mnie….. „Yo, Mos, co się stanie z hip-hopem? Dokąd on zmierza”? Odpowiadam im wtedy: „Pytacie, co się z nim stanie? Ano to samo, co i z nami. Jeśli my się zniszczymy, wypalimy, hip-hop się wypali. Jeśli my będziemy o siebie dbać, to i z hip-hopem będzie wszystko w porządku. Ludzie uważają, że hip-hop to jakiś olbrzym, potwór, żyjący gdzieś na wzgórzu, schodzący czasem do ludzi w miasteczku…. Wcale nie. To MY jesteśmy hip-hopem. Ty, ja, wszyscy. Hip-hop idzie tam, gdzie my. Więc następnym razem, gdy spytasz, dokąd podąża hip-hop, zadaj sobie pytanie…. Dokąd ja zmierzam?”

Daje do myślenia, nie uważacie? Ów fragment (w moim luźnym tłumaczeniu) pochodzi z „Fear Not of Men” –  to pierwszy utwór z łącznie siedemnastu, które tworzą „Black on Both Sides” - debiutancką płytę Mos Defa (obecnie – Yasiina Beya) i równocześnie jeden z najlepszych rapowych albumów lat 90. Album, który powinien znaleźć się w elementarzu każdego fana tej muzyki…. Skąd ta śmiała opinia? It’s simple mathematics - suma kilku składników stworzyła w tym przypadku materiał bliski doskonałości. 

recenzja
dodano: 2014-03-21 17:00 przez: Mateusz Natali (komentarze: 5)

Wyobraźcie sobie rapera, który całą karierę prostym stylem nawija praktycznie o tym samym, do tego wydając albumy w regularnych odstępach. Wack co? Sprzedał się marnie, skończył, nie warto go słuchać i do tego pewnie wszystko robi, żeby zarobić na gimbusach? Pudło. Na pewno w tym przypadku, bo opierając całą karierę na nawijaniu o laskach, hajsie i imprezach Too $hort stał się muzycznie nieśmiertelny i tak długowieczny jak mało kto w branży. Długowieczny, mimo że raz zapowiedział zakończenie kariery - choć jeśli kojarzycie np. klip do "On My Level" Wiza Khalify gdzie pan z siwą brodą wjeżdża z wyuzdanymi i bezpruderyjnymi historiami, to pewnie wiecie już, że nijak mu się to nie udało. Wrócił. Ale my cofnijmy się do momentu, gdy uznał, że to czas, by odejść, a był to rok 1996...

Masz na koncie klasyk za klasykiem, 9 płyt wydanych w 9 lat, szacunek i poważanie w branży od lewej do prawej i uznajesz "ok, to czas na emeryturę". Co robisz więc przy okazji swojej ostatniej płyty? A no tak - zawierasz esencję, starasz się maksymalnie, by ostatnie słowo zabrzmiało najdobitniej i naprawdę nagrywasz materiał na maksimum swoich możliwości. Prosty schemat - klasyk na solowe pożegnanie to coś, co znamy w wykonaniu Jaya Z, Masta Ace'a, czy choćby Piha jeśliby rzucić polski przykład. Nieważne, że każdy z nich później wracał. Ważne, że to, co zostawił, myśląc o ostatnim albumie to najlepsze, co był w stanie przygotować. Tak też jest tutaj, a platyna nie wzięła się przypadkiem.

recenzja
dodano: 2014-02-28 17:00 przez: Mateusz Natali (komentarze: 12)

Tak, nie lubię Ricka Rossa. Przestałem być jego fanem po całej "aferze klawiszowej", a szczególnie po tym, gdy odpowiedzialnego za ukazanie się w mediach (podważanych i zaprzeczanych wciąż) materiałów dziennikarza Ross zwabił do siebie na spotkanie, by "rzucić na przekopkę" własnym ochroniarzom (zdjęcia poobijanego Vlada były swego czasu widoczne w rapowych mediach). W rapie większej lub mniejszej hipokryzji się nie uniknie, ale miejsca na czyste aktorstwo w nim nie widzę - a właśnie z muzycznym aktorstwem bardziej nadającym się do nagrodzenia Oscarem niż Grammy mamy do czynienia w przypadku Oficera Ryśka, którego nawet 'prawdziwy' Rick Ross, baron narkotykowy, od którego "pożyczył" ksywę i całą osobowość wyzwał na drogę sądową i niejednokrotnie krytykował.

Nie zmienia to faktu, że szanuję gościa za to, jak wybrnął a raczej wyszedł znacznie silniejszy z - wydawałoby się - wizerunkowej sytuacji patowej. Zbudował całe imperium Maybach Music, jest dużo mocniejszy niż przed aferą, a do tego otoczył się utalentowanymi młodymi MC, których kariery u jego boku nabierają sporego rozpędu (Wale, Meek Mill, Stalley, Rockie Fresh). Ale nie o tym miałem pisać tym razem - jest jeden album Rossa, do którego wciąż wracam, który jest prawdziwą bombą i który pokazuje wtórnej postlugerszczyźnie czym powinny być mainstreamowe bangery w southowym stylu. "Port Of Miami" to prawdziwy fenomen i jedna z najlepszych mainstreamowych produkcji ostatniej dekady. Na 19 numerów na trackliście 18 mogłoby być singlami, a 19-ty to... intro. Taka sytuacja zdarza się równie rzadko, co uliczny raper przyłapany na przeszłości w służbie więziennej.

recenzja
dodano: 2014-02-14 17:00 przez: Wojciech Graczyk (komentarze: 4)

Gdyby spytać się słuchaczy, która płyta Cash Money rozeszła się w największej liczbie egzemplarzy, wielu odpowiedziałoby: "Pewnie Tha Carter III Weezy'ego". Nie. Imperium Birdmana ma w swoim katalogu coś, co podobało się ludziom bardziej niż najchętniej słuchana pozycja Lil Wayne'a. Jest to właśnie dzisiejszy "Klasyk Na Weekend". Przed Wami trzeci krążek pochodzącego z Nowego Orleanu Juvenile'a, "400 Degreez". Zapraszam.

recenzja
dodano: 2014-01-17 17:00 przez: Dymitr Hryciuk (komentarze: 5)

Wow, Evidence znów w Polsce! Ta informacja ucieszyła wszystkich fanów Dilated Peoples, bilety na koncert Step Brothers rozeszły się jak świeże bułeczki. Oczywiście w związku z tym wydarzeniem na Popkillerze tydzień z EV i ALC. Gdy Mateusz poprosił mnie o tematyczny Klasyk Na Weekend, wiedziałem, że to nie będzie łatwe zadanie. Jak niby mam napisać "obiektywną recenzję" przypominającą jeden z moich ulubionych albumów rapowych wszechczasów? Zdziwiłem się też, że The Weatherman LP jest już klasykiem w oczach Emateia. Jednakże 7 lat to już faktycznie całkiem dużo...

Przesłuchanie kilka razy albumu, który tyle dla ciebie znaczył 7 lat temu jest bardzo ciekawym przeżyciem. Retrospekcje, skojarzenia, wspomnienia z koncertów na których widziało się wykonania live... Ciężko jednak było mi odkryć coś nowego. Evidence znany jest ze swojej nienagannej dykcji - genialne podejście, zwłaszcza dla słuchaczy, którzy nie są native speakerami języka angielskiego. Nie ukrywam, trochę się języka nauczyłem dzięki zwrotkom chłopaków z Dilated.

Postanowiłem, że ten klasyk będzie skierowany bardziej do osób, które z tym albumem nie miały jeszcze zbyt dużo wspólnego. Może przesłuchali po łebkach, może nigdy nie zajarali się Dilated Peoples. Teraz jednak zbliża się koncert, a na nim wypada być i wypada znać muzykę Evidence’a i Alchemista, prawda? Tak więc kontynuujemy program kształcenia świadomych słuchaczy za pomocą klasyków na weekend!

recenzja
dodano: 2014-01-03 17:00 przez: Mateusz Natali (komentarze: 13)

Często pytacie kiedy w Klasyku Na Weekend cofniemy się do Nowego Jorku lat 90-tych - rok rozpoczniemy więc z naprawdę wysokiego C. Kiedy uruchamialiśmy, jeszcze na Spinnerze, ten cykl wyszliśmy z założenia, żeby ominąć "klasyki oczywiste", albumy, które zna i docenia każdy, które weszły do kanonu, o których ciężko powiedzieć coś nowego i które zajmowałyby miejsce płytom pominiętym lub zapomnianym. Jednak przez te parę lat sytuacja zmieniła się dość znacznie - wybuchł boom na rap, pojawiło się wielu młodych słuchaczy i podczas gdy jedni podchodzą do sytuacji ignorancko, inni piszą do nas właśnie o to, które płyty z amerykańskiej klasyki warto sprawdzić w pierwszej kolejności.

Zamiast więc wyśmiewać, że "gimby nie znajo" (no bo skąd mają znać, gdy dużo więcej miejsca w rapowych mediach zajmuje to, co kto na kogo powiedział, z wiedzą nikt się nie rodzi a wśród masy komentarzy ekspertów spod szyldu "słucham rapu rok, wiem jaki rap jest jedynym właściwym i będę wypowiadał się na każdy temat" ciężko wyłapać naprawdę sensowne wskazania?) mamy dziś dla was właśnie jeden z tychże klasyków, które celowo pominęliśmy na początku. Album, który po dziś dzień robi ogromne wrażenie i który jest kopalnią późniejszych nawiązań, follow-upów czy cut'ów (choćby z niego pochodzi jeden z bardziej znanych w Polsce cut'ów - "Worst comes to worst, my people come first", użyte przez Dilated Peoples). Prodigy, Havoc, nowojorskie Queensbridge roku 1995...

recenzja
dodano: 2013-11-09 17:00 przez: Tomasz Modrzyński (komentarze: 3)

Eminem to drugi z raperów, od których zacząłem swoją przygodę z tą muzyką. Pamiętam do dzisiaj pierwszy raz, kiedy zobaczyłem klip do „The Real Slim Shady”... Mając około 11 lat nie było mowy o zrozumieniu tekstu. Jednak Slim ma w sobie coś, co jest bardzo ważną cechą dla artysty. Przekaz zawarty w jego numerach jest nie tylko kwestią warstwy tekstowej, lecz ogółu środków, którymi raper może dysponować. Co mam na myśli? Postaram się wyjaśnić to w dalszej części. Tymczasem, Panie i Panowie, w dzisiejszym klasyku na weekend diamentowe „The Marshall Mathers LP”

recenzja
dodano: 2013-11-09 17:00 przez: Daniel Wardziński (komentarze: 22)

Jeśli się nie mylę, w roku 2000, kiedy ukazywało się "Marshall Mathers LP", próg do zdobycia platyny dla zagranicznej płyty w Polsce wynosił 100 tysięcy egzemplarzy. Udało się ten próg pokonać i chyba nic w tym dziwnego, kiedy rotacja klipów Eminema w telwizjach muzycznych i w radio, sprawiała, że można go było usłyszeć wszędzie. 100 tysięcy egzemplarzy płyt i kaset z jednym z największych MC ever, talentem, który pojawia się na ziemi rzadko. Czy to znaczy, że został w Polsce w pełni zrozumiany? Różnie z tym bywało. Polscy raperzy podchodzili do niego jakby się trochę wstydzili, obawiali, trzymali dystans. Wielu słuchaczy i koleżków z twojego czy mojego podwórka spinało się na to, że co on wygaduje, skandal, nie można  wyśmiewać niepełnosprawnych i że kobietę zabił nawija i na dodatek spalił polską flagę. Nigdy w życiu nie znalazłem potwierdzenia tej głupiej ploty. Antypolski akcent, który okazał się zresztą fejkiem, u człowieka, który generalnie był anty wszystkim, cisnął na lewo i prawo, obrażał bez najmniejszego zawahania, prowokował i kpił. Trzeba skumać, że ta płyta nie będzie sobie zjednywać przyjaciół ani w Polsce ani nigdzie indziej. Em jest wkurwiony, przytłoczony sławą i punchuje na wszystkie strony. Rapował tak, że za mikrofonem czuł się nietykalny. Zupełnie słusznie.

Na tym polegał fenomen Eminema - swoimi umiejętnościami chciał pokazać, że jest za dobry, żeby go cenzurowali, choć przecież i tak to potem robili. Polacy spalenie polskiej flagi uznali za przegięcie, dokładnie tak samo jak środowiska gejowskie, nie kumające, że istotą Slim Shady'ego było to, że nie znał żadnych świętości. Trzeba zrozumieć pewną rzecz: kiedy aktor w filmie gra zły charakter nie możemy ocenić go jako złego aktora. Jeśli postać intryguje, jest charakterystyczna, nawet będąc wielkim chujem, to aktor jest dobrym aktorem. A Eminem świetnym Slim Shadym - komiksowym megadupkiem, który jest ponadprzeciętnie błyskotliwy, ale ma złe intencje i uwielbia bezpruderyjne formy złośliwości. I teraz cytat znaleziony na stronie pytamy.pl ukazyjący jak Eminema nie słuchać (pisownia oryginalna): "flaga to jeszcze nic, podobno wypowiedzial: "Nie lubie polaków" a potem okazalo sie ze to plota byla bo udzielał wywiadu polskiemu dziennikarzowi i powiedzial ze nigdy cos takiego nie mialo miejsca. w kazdym razie ja przestałem go słuchać na kilka miesiecy po tej plotce. Teraz slucham na nowo". Po pierwsze: ton wypowiedzi i konstrukcja zdań, ale przede wszystkim genialne w swej treści zakończenie poprawiają mi humor nawet jak czytam to kolejny raz. Po drugie: nawet wikipedia mnie zaskoczyła sugerując nie tylko, że Marshall nie ma żadnych uwag do Polaków, ale nawet że Eminem jest polskiego pochodzenia - co prawda czterech innych również, ale z pewnością polski pierwiastek dołożył swoje do wybuchowej mieszanki. Beka. Jak nie macie w sobie odrobiny dystansu nie dotykajcie tego albumu nawet. To arcydzieło, ale trzeba trochę przy nim popracować głową. A wcześniej deczko w niej przewietrzyć. Warto.

recenzja
dodano: 2013-11-01 18:00 przez: Łukasz Własiukiewicz (komentarze: 3)

Jeden z najlepszych duetów MC/producent w historii rapu wydał 6 albumów, z czego „The Ownerz” był niestety ostatnim. Dwa lata później duet rozpada się, a w 2010 roku umiera Guru. Gang Starr przechodzi do historii. Z jednej strony szkoda, że już nigdy więcej nie będzie dane nam ich razem usłyszeć, z drugiej jednak strony udało im się to co udaje się nielicznym – nigdy nie stracili szacunku i nie wydali ani jednej słabej płyty. Gang Starr zszedł ze sceny niepokonany. I świadczy o tym właśnie ta płyta.

recenzja
dodano: 2013-10-25 17:00 przez: Wojciech Graczyk (komentarze: 1)

Większość z Was pewnie się dziwi: "Dlaczego płyta, która ma zaledwie siedem lat, znajduje się w Klasyku Na Weekend?" A no dlatego, że jest jedną z najlepiej ocenianych płyt po roku 2000 (89/100 w Metacritic). Jako szósta zdobyła maksymalną ocenę w magazynie XXL. No i po trzecie, jest po prostu świetna i już uznawana za klasyczną. Mała ciekawostka. Tytuł płyty pochodzi od słów angielskiego dramatopisarza i poety, Williama Congreve'a. Pojawiły się one w tragedii jego pióra, o tytule "The Mourning Bride", a w całości brzmią: "Heaven has no rage, like love to hatred turned, Nor hell a fury, like a woman scorned", lub po prostu: "Hell hath no fury like a woman scorned". Już przy samym tytule widzimy, że obydwaj panowie nie są jakimiś tam raperami machającymi do kamery i nawijającymi o gnatach. To bardzo inteligentni i oczytani ludzie. 

Płyta wyszła w 2006 roku. Był to dość ciekawy rok. Nas krzyczał, że Hiphop umarł, Jigga wrócił z emerytury, Game odmieniał Dr. Dre przez wszystkie przypadki, a Outkast nagrali musical, wraz ze ścieżką dźwiękową. Jednak to nie te postaci wydały najlepsze krążki. Po pierwsze Lupe Fiasco i jego debiut. Po drugie Ghostface Killah, który nagrał podobnie tematyczną płytę do tego co zaserwowali bracia z Virginii, no i mroczne, rozpolitowane "Game Theory" The Rootsów. Jednak to właśnie "Hell Hath No Fury", niespodziewanie stał się dla wielu numerem jeden w 2006 roku. Powodem tego były teksty Malice'a i Pushy, połączone z nieziemskimi bitami The Neptunes...

recenzja
dodano: 2013-10-19 18:00 przez: Mateusz Natali (komentarze: 5)

Pierwsza połowa lat '90-tych to czas, gdy "jeden po drugim" pojawiał się album, wnoszący coś nowego, świeżego i ujawniający kolejne rapowe talenty z własnym, niepodrabialnym stylem. Okres, gdy każdy chciał być sobą a nie "drugim kimś". Jednak... duet Das EFX wyróżniał się nawet na tym tle.

Rozbujane, brudne i mocno zbasowane bity w boombapowym stylu miało wtedy wielu. Ale takiego stylu jak reprezentanci Hit Squadu nie miał nikt - i wtedy i w przyszłości. Nie może dziwić, że "Dead Serious" wywarło wielki wpływ zarówno na underground jak mainstream i pokryło się platyną, zarazem na stałe wpisując do klasyki.

recenzja
dodano: 2013-10-04 17:00 przez: Marcin Natali (komentarze: 24)

W ciągu ostatnich 2-3 lat mainstreamową scenę za Oceanem na dobre zawojowało brzmienie określane mianem "trap". Wszyscy nawijają na "trapach", modzie tej nie oparł się już nawet Shawn Carter, poszukujący Świętego Graala. W tym roku również w Polsce słuchacze (i raperzy) zaczęli odmieniać słowo "trap" przez wszystkie przypadki, często nie znając jego korzeni i definicji...

W sierpniu 2003 roku do sklepów trafił drugi solowy album 22-letniego wówczas Clifforda Harrisa, szerzej znanego jako T.I. - "Trap Muzik". To właśnie pochodzący z Atlanty w stanie Georgia były nastoletni diler, a wówczas już mający na koncie debiutancki krążek "I'm Serious" MC rozpropagował ten termin na dobre, wyprowadzając go z Południa i przedstawiając na scenie ogólnokrajowej, a także tworząc fundamenty pod trzęsące dziś mainstreamem amerykańskim brzmienie...

Tagi:

Strony