David Bowie "Chameleon, comedian, Corinthian and caricature" - profil cz.1

wydarzenie
kategorie: Audio, Jazz, Klasyka, Pop, Profile, Rock, Soul
dodano: 2016-01-17 21:00 przez: Maciej Wojszkun (komentarze: 0)

Jest już niedziela - dokładnie tydzień mija od odejścia Davida Bowie... Dziewięć dni od premiery jego ostatniej, pożegnalnej płyty. Na zakończenie Tygodnia z Davidem będziecie mieli okazję przeczytać jej recenzję, autorstwa Rafała Samborskiego... Jednak zanim to nastąpi - myślę, że niezbędną rzeczą jest pewne wprowadzenie do obfitej dyskografii Człowieka z Gwiazd. Opowieść o nim samym, o jego wizji muzyki, sztuki. O wielu maskach jedynego w swoim rodzaju Kameleona muzyki. Postaram się więc, najlepiej jak umiem, poprowadzić Was, czytelnicy, przez bogatą, niezmiernie ciekawą  - i stanowiącą przeogromne źródło inspiracji - dyskografię - i przez to, karierę - Davida Bowie.

Zapraszam więc... Oto "Life and times of one David Robert Jones".

David Robert Jones urodził się 8 stycznia 1947 roku, w londyńskiej dzielnicy Brixton. W 1953 roku rodzina Jonesów przeniosła się do miejscowości Bromley, gdzie młody David uczęszczał do szkoły podstawowej. Już wtedy żywo interesował się muzyką - śpiewał w chórze, grał także na flecie - nauczyciele odnotowali jego "ponadprzeciętne"umiejętności w posługiwaniu się tym instrumentem. Gdy w szkole wprowadzono dodatkowe lekcje tańca, David od razu zapisał się także i na nie - tu również, w ocenie nauczycieli, wykazywał się niezwykłą wyobraźnią i "zmysłem" tańca. W tym samym czasie - dzięki kolekcji płyt gramofonowych ojca - młody David poznał muzykę Elvisa Presleya, Little Richarda, Frankiego Lymona czy Fatsa Domino. Poznawał coraz więcej muzyki, grał na coraz to większej ilości instrumentów - m.in. na ukulele i na pianinie, chętnie uczęszczał na sesje tzw. skiffle (muzyki folkowej z wpływami jazzu i bluesa, zwykle wykonywanej na własnej roboty instrumentach) - a w 1961 roku, dzięki przyrodniemu bratu, Terry'emu Burnsowi - zafascynował się jazzem (od razu zaczął próbować swych sił w grze na saksofonie). W 1962 roku, w szkole Bromley Technical High School, Bowie założył swój pierwszy zespół - rock'n'rollowy The Konrads. 

(Ciekawostka: widzieliście pewnie nieraz na zdjęciach charakterystyczne, jakby dwukolorowe oczy Davida? Ich niecodzienny wygląd jest "zasługą" niejakiego George'a Underwooda, kolegi Davida ze szkoły oraz jednego z członków The Konrads. Pewnego dnia George i David wdali się w bójkę - z powodu dziewczyny, a jakże. George uderzył Davida w lewe oko tak niefortunnie, że zadrapał źrenicę... Obawiano się, że David nigdy już nie będzie widział na to oko, jednak po serii operacji udało się doprowadzić je do porządku - choć nie na 100%. Przez ten wypadek źrenica w lewym oku Davida była permanentnie rozszerzona, co powodowało problemy z postrzeganiem głębi obrazu... Pomimo tego - George i David pozostali przyjaciółmi, George został później cenionym artystą i twórcą okładek do książek i płyt. Zaprojektował Davidowi okładki do "Hunky Dory" i "Ziggy'ego Stardusta"...) 

"Kim chcesz być po ukończeniu szkoły"? David wiedział dokładnie. Gwiazdą popu, rzecz jasna! Skończywszy szkołę, mając dość grania na weselach, odszedł z The Konrads i wstąpił do bluesowego zespołu The King Bees... Grając z nimi, wynegocjował swój pierwszy kontrakt - z wydawcą Lesliem Connem. Pierwszy singiel Davida (z zespołem, jako "Davie Jones and the King Bees"), "Liza Jane" - wariacja na temat jazzowego standardu "Li'l Liza Jane" - sprzedawał się jednak kiepskawo.

                                              

Rozczarowany porażką, i znużony standardowym, bluesowym repertuarem Pszczół, David odszedł z zespołu. Próbował swych sił w kilku grupach - wpierw The Mannish Boys, potem The Lower Third (z którym wydał całkiem zacny singiel "Can't Help Thinking About Me"), The Buzz, Riot Squad... Niestety, żaden z wydanych singli nie odniósł upragnionego sukcesu. 

                                              

W 1967 roku David zdecydował, że czas na zmiany. Nie chcąć być mylonym z wokalistą Davym Jonesem z popularnego zespołu The Monkees, przyjął pseudonim artystyczny David Bowie - od dziewiętnastowiecznego amerykańskiego pioniera Jima Bowiego, postaci iście legendarnej w amerykańskiej kulturze (zwłaszcza w Teksasie), wynalazcy charakterystycznego noża myśliwskego, nazwanego od jego nazwiska "Bowie knife". W kwietniu tego roku wydał też zaskakujący singiel "The Laughing Gnome"... cóż, chyba słusznie nazwany najgorszym w jego dyskografii. To banalny, cudaczny track o spotkaniu Davida z tytułowym liliputem, po brzegi wypełniony irytującym, podwyższonym wokalem i żartami na temat gnomów (Where are You from? Gnome-man's land!) 1 czerwca zaś swą premierę miał pierwszy album Davida - zatytułowany po prostu "David Bowie". Album ten to wyraz inspiracji Davida bardziej "teatralnym" obliczem popu (wielkim wzorem dla Davida był piosenkarz Anthony Newley), wiktoriańskim music-hallem czy piosenką wodewilową... Nieraz skręcającą tematycznie w dosyć mroczne rejony - takie "Join the Gang" na przykład to portret przeżartej narkotykami młodzieży, awangardowe (praktycznie bez instrumentów, jedynie z efektami dźwiękowymi) "Please Mr. Gravedigger" to przytłaczająca, ponura opowieść o morderstwie... A już zupełnym odlotem jest "We Are Hungry Men" - obraz totalitarnego społeczeństwa, rządzonego przez obłąkanego "Mesjasza"... Jednak znajdziemy na albumie też nieco luźniejsze brzmienia, takie jak humorystyczne "Uncle Arthur" czy moje ulubione, wzruszające "Sell Me a Coat". 

                                               

                                               

Wydany dokładnie tego samego dnia co "Sgt. Pepper" Beatlesów album niestety nie przerwał słabej passy Bowiego. Ani album, ani promujące go single nie były popularne, przez co label Deram rozwiązał współpracę z Davidem. Ten skoncentrował się na studiowaniu tańca i aktorstwa pod okiem słynnego tancerza Lindsaya Kempa. Dzięki Kempowi Bowie poznał swoją pierwszą wielką miłość - Hermione Farthingale. Para zamieszkała razem w Londynie - niestety, związek nie trwał długo. W 1969 roku zerwali ze sobą, a Hermione wyjechała do Norwegii. Był to wielki cios dla Davida - jego związek z Hermione był inspiracją dla kilku jego znakomitych utworów, przede wszystkim "Letter to Hermione"...

W 1969 roku, chcąc wypromować własną osobę, Bowie nakręcił półgodzinny film promocyjny "Love You till Tuesday", zawierający piosenki z pierwszego albumu, jak również kilka nowych kompozycji - w tym wczesną wersję klasyka "Space Oddity" (mogliście usłyszeć ją w środowym artykule). 11 lipca 1969 roku - pięć dni przed startem misji "Apollo 11", światło dzienne ujrzał singiel "Space Oddity" - zaś w listopadzie ukazał się nowy album, zatytułowany, tak jak poprzednio, "David Bowie" (wywołało to sporo zamieszania - przez to w Ameryce wydano album pod tytułem "Man of Words/Man of Music", a w 1972 przemianowano go na "Space Oddity"). Album prezentujący radykalną zmianę brzmienia - poprzednik był "baroque-popowym", teatralnym albumem, "Bowie 2" zaś to miks folkowej delikatności, psychodelicznego szaleństwa, ambicji prog rocka z nutą "filozofii" hipisów... Obok tytułowego "Space Oddity" (pierwszego prawdziwego hitu Bowie - na liście przebojów w Wielkiej Brytanii zajął piątą pozycję), o którym już pisaliśmy, mamy tu choćby inspirowane buddyzmem "Wild Eyed Boy from Freecloud", szalony tribute dla Boba Dylana "Unwashed and Somewhat Slighly Dazed" i epicki, niemal dziesięciominutowy "Cygnet Committee" - kolejna, osadzona w dystopijnej scenerii opowieść, której "źródłem" było rozczarowanie Bowie ruchem hipisowskim... Rzecz fascynująca - szczególnie końcówka, gdzie Bowie krzyczy "We want to believe", miażdży.

                                              

"Space Oddity" to także pierwszy album, przy którym Bowie pracował z producentem i basistą Tonym Viscontim - współpraca ta będzie trwać aż do śmierci Bowiego. Visconti wszedł także w skład nowej grupy, którą Bowie założył jako swój zespół - The Hype. Do zespołu weszli także m.in. fenomenalny gitarzysta Mick Ronson i perkusista Mick Woodmansey. Przebrani w kolorowe kostiumy, obdarzeni charakterystycznymi przydomkami (Bowie - "Space Star", Ronson - "Gangsterman", "Visconti - "Hypeman" itd.), "Hajpmeni" byli jednymi z prekursorów ekstrawaganckiego glam rocka, którego szczytowym osiągnięciem będzie album, który Bowie wyda za dwa lata...

Tymczasem jednak - był rok 1970. Zgromadziwszy zespół, Bowie pracował wraz z nim nad kolejnym albumem w swym domu w Beckenham (mieszkał tam ze swą poślubioną rok wcześniej małżonką, modelką Angelą Bowie). Rezultatem wspólnych jamów (choć tak naprawdę większość roboty, jak twierdzą biografowie Bowiego, odwaliła kapela...) był album "The Man Who Sold the World", prezentujący kolejną woltę w brzmieniu. Tym razem Bowie odszedł od akustycznego folku i postawił na hardrockowy sznyt. Bezapelacyjnie jeden z "cięższych" albumów Bowiego, jest także jednym z moich ulubionych. Owa "ciężkość" albumu nie przejawia się jedynie w brzmieniu - teksty również nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych... "All the Madmen" na przykład to historia obłąkanego pacjenta szpitala psychiatrycznego, "Running Gun Blues" to porażający utwór o szalonym żołnierzu - ostry komentarz na temat wojny wietnamskiej, "Supermen"... jest o lovecraftiańskich bóstwach (!). I w końcu - jeden z moich ulubionych utworó Bowiego, znakomty "Saviour Machine". Tak jest - kolejny ponury dystopijny obraz, o tym, jak ludzkość znalazłą lek na wszystkie swoje problemy w postaci tytułowej "maszyny zbawczej"... Posłuchajcie sami:

                                             

                                             

"The Man Who Sold the World" przez wielu uważany jest za jeden z prekursorów rocka gotyckiego czy darkwave'u... Ciekawe, że jest to także pierwszy album, przy okazji którego Bowie zaczął niejako wykorzystywać swą niecodzienną, androgyniczną urodę - oryginalna okładka brytyjskiego wydania prezentowała Bowiego w sukience, z rozpuszczonymi lokami, wylegującego się na sofie... (Zważywszy na zawartośc albumu, taka sielankowa okładka to zmyła jak się patrzy, ech...)

Rok później, w grudniu 1971, Bowie wypuścił kolejny album - "Hunky Dory". Z równie zastanawiającą, "androgyniczną" okładką, i - jak można było się spodziewać - kolejną zmianą w muzycznej treści. Powrócił tu łagodniejszy Bowie z czasów "Space Oddity", z delikatniejszymi, pianiniowymi, bardziej przebojowymi melodiami - vide otwierające album "Changes", dedykowane synkowi Duncanowi "Kooks" czy przepiękne "Life on Mars?" W warstwie tekstowej nie zabrakło jednak także odrobiny mroczniejszych elementów - np. w takim "Oh! You Pretty Things", dla którego inspiracją był koncept Fryderyka Nietzschego o "nadczłowieku"... Czy niepokojący (ta gitara!), wymykający się jednoznacznej interpretacji "The Bewlay Brothers" - traktujący (?) o wspomnianym na początku przyrodnim bracie Davida, Terrym Burnsie, który cierpiał na schizofrenię. Niestety, kilkanaście lat później, mimo terapii, Terry - człowiek, bez którego prawdopodobnie nie byłoby Davida Bowie, jakiego znaliśmy - odebrał sobie życie 16 stycznia 1985 roku... 

                                             

                                            

10 luty 1972 roku. Data przełomowa w twórczości Bowie. Zrealizowany został wtedy koncept, nad którym Bowie myślał od dawna. Narodził się "ostateczny idol", tajemnicza i fascynująca, androgyniczna gwiazda rocka jakby nie z tego świata... Ziggy Stardust.

Czerwonowłosy bohater nowego, najbardziej znanego i uwielbianego w dyskografii Bowiego albumu "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". To album konceptualny, którego akcja dzieje się na spustoszonej Ziemi. Surowce i bogactwa naturalne zostały wyeksploatowane do cna - nie ma już dla planety ratunku. Mieszkańcom Ziemi zostało jedynie pięć lat życia... Wtem pojawia się promyk nadziei - z głównym bohaterem, piosenkarzem Ziggym Stardustem, kontaktują się tajemnicze istoty, zwane "nieskończonymi". Proszą go o przekazanie ludzkości wiadomości, że nadejdzie Człowiek z Gwiazd...

Więcej fabuły nie zdradzę - posłuchajcie sami... Warto. "Ziggy Stardust" nie bez kozery uważany jest z jeden z najlepszych albumów w historii gatunku - i apogeum glam rocka - stylu, za którego twórców uważa się właśnie Bowie i Marca Bolana (wokalisty zespołu T.Rex, a przy okazji znajomego Davida - współpracował z nim przy singlu "Prettiest Star"... Nie byłoby przesadą napisać, że glam rock, jego przepych i bogactwo wzięło się w dużej mierze z rywalizacji Nowie i Bolana). Album znakomity w każdym takcie, uwielbiam go szczerze - zwłaszcza, że zawiera jeden z moich ulubionych utworów wszechczasów - opisywany już przeze mnie "Five Years". Ta znakomitość nie byłaby możliwa bez tytułowych Pająków z Marsa - drugiej inkarnacji The Hype. Mick Ronson na gitarze, Mick Woodmansey na perkusji, na basie - zamiast Tony'ego Viscontiego - Trevor Bolder.

Po początkowych niepowodzeniach... "Ziggy Stardust" sprawił, że Bowie stał się super - nomen omen - gwiazdą. Wysoka pozycja na liście przebojów, międzynarodowa, potężna trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii, Ameryce i Japonii... Świat oszalał na punkcie Człowieka z Gwiazd.

                                             

W pewnym momencie jednak... nie tylko świat. Bowie, urodzony aktor, wcielał się na scenie całą duszą w rolę Ziggy'ego. Do tego stopnia, że - jak to się mówi - psychika zaczęła mu siadać. "Na scenie odczuwam emocje"- mówił David - "poza sceną jestem jak robot. To pewnie dlatego bardziej wolę przebierać się za Ziggy'ego niż być Davidem"... Nieustanne, coraz bardziej szalone koncerty, ciągłe pozostawanie w roli odciskało potężne piętno na psychice artysty. W końcu musiał więc nadejść ten moment - 3 lipca 1973 roku Bowie, po koncercie w Londynie, znienacka ogłosił, że Ziggy przechodzi na emeryturę.

W 1973 roku ukazał się kolejny album Davida - "Aladdin Sane"... Pozycja nieco frapująca. Muzycznie cięższa od poprzednika, eksplorująca rejony, których do tej pory Bowie nie dotykał - tu odsyłam do nagłego ataku awangardowego, frenetycznego pianina w tracku tytułowym, czy do zajebistego proto-punku "Panic in Detroit", czy do pięknej, wodewilowej pieśni "Time"... David określał "Aladdin Sane" (zwróćcie uwagę na tytuł - to "ukryte" określenie "A lad insane" - "szalony chłopak"... owo szalenstwo - niewykluczone, że chodzi tu o schizofrenię - symbolizowała błyskawica, którą Bowie malował sobie na twarzy) krótko: "Ziggy w Ameryce" (ciężko jest więc określić, czy "Aladdin Sane" jest całkowicie nową personą Davida, czy nową odsłoną Ziggy'ego). "Ziggy w zetknięciu ze sławą, Ziggy śpiewający o Ameryce, moja interpetacja, co dla mnie oznacza Ameryka". A więc może nie tyle "A lad insane" - co "A LAND insane"? Pozostawiam to do Waszej intrepretacji... Płyta zawiera w sobie sporo intrygujących historii i obserwacji - wspomniane "Panic in Detroit" to porażająca kronika zamieszek, "Watch That Man" to intrygujący opis suto zakrapianej biby u Neila Younga, "Drive-In Saturday"... To już musicie usłyszeć sami.

                                            

                                            

Również w 1973, kilka miesięcy po wysłaniu Ziggy'ego na emeryturę - premierę miał kolejny album Davida. Tym razem jednak nie były to nowe, autorskie kompozycje - "Pin Ups" jest zbiorem coverów ulubionych piosenek Bowiego z lat 1964-67... Mamy więc tutaj davidową przeróbkę "See Emily Play" Floydów, "I Can't Explain" The Who, songów The Kinks czy The Yardbirds. Rzecz ciekawa - bardziej surowa, szybsza i "punkowa" niż wcześniejsze albumy Bowiego (niestety, już bez Micka Woodmanseya na perkusji - zastąpił go Aynsley Dunbar). Taka chwila oddechu przed kolejnym wielkim uderzeniem...

                                           

...czyli "Diamond Dogs". Album wydany po przeprowadzce Davida do Stanów w 1974 roku...W skrócie: "Diamond Dogs" to apogeum Davidowych fascynacji dystopijnymi opowieściami - "Diamond Dogs" to glamrockowa apokalipsa, próba stworzenia dźwiękowego odpowiednika "Roku 1984" Orwella... Ba, Bowie chciał pójść jeszcze dalej - chciał zrealizować musical na podstawie powieści, niestety wdowa po pisarzu nie zgodziła się na to. Nie przeszkodziło to Bowiemu w nagraniu piosenek o znajomo brzmiących tytułach "1984" czy "Big Brother"... Tym razem bohaterem Bowiego był niejaki Halloween Jack - a really cool cat, ubrany w pstrokate fatałaszki, z opaską na oku... Jednak tak naprawdę pojawia się on jedynie na tytułowym utworze. "Diamond Dogs" to rebelia (wszak zawiera jeden z największych hitów Davida, "Rebel Rebel"), protest, anarchia, szaleństwo i brud umierającego dystopijnego świata... Najbardziej pod tym względem "punkowy" album Bowiego - przez co wielu twierdzi, że "Diamond Dogs" to zapowiedź punkowej rewolucji, jaka miała nadejść już niedługo... Muzycznie to ostatni "w pełni" glamrockowy album Davida, gdzieniegdzie jednak interesująco flirtujący z innymi gatunkami - m.in. z soulem i funkiem, np. w rewelacyjnym "1984" (zwróćcie uwagę na tę gitarę!). 

                                          

                                          

Po wydaniu "Diamond Dogs" Bowie wyruszył w dosłownie miażdżącą rozmachem trasę koncertową po Ameryce (na potrzeby trasy zaprojektowano np. przeogromny plan "Hunger City", mający wyobrażać dystopijne miasto przyszłości... Konstrukcja ważyła 6 ton i zawierała ok. 20 000 ruchomych elementów!)... Niech to zobrazuje, jak wielki sukces osiągnął Bowie. Niestety każdy sukces ma także drugą stronę medalu... Możnaby rzec, że w połowie lat 70., gdy Bowie był na szczycie, jeśli chodzi o karierę - był na samym dnie, jeśli chodzi o swoje własne życie. 

O tym jednak - w następnym odcinku...

Tagi: 

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>