Yelawolf "Love Story" - recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje, Rock
dodano: 2015-08-19 00:30 przez: Marcin Półtorak (komentarze: 17)
Yelawolf - Love Story

Ciężko się recenzuje album swojego ulubionego rapera, zwłaszcza jeśli jest nim Yelawolf, a płytą - „Love Story”. Nie sposób nie odwołać się do niesławnego „Radioactive”, wydanego w 2011 debiutu artysty, który z jakiegoś powodu został zmiażdżony przez słuchaczy. Zarzucano mu zbytnią miałkość, „radiowość”, widziano w nim głównie łatwy skok na dolary, krzywiono się na samo wspomnienie miejscami przesłodzonego brzmienia. „Love Story” recenzje zebrało już dużo bardziej entuzjastyczne, ale mimo, że premiera krążka miała miejsce parę miesięcy temu, wciąż nie ogarniam, dlaczego tak się stało.

Niemal każda pozycja w dyskografii Yelawolfa trafiła w mój gust i zabrała mi trochę czasu. Tak oto podróżowałem z „Arena Rap”, zachlewałem się przy „Psycho White” i „Trunk Muzik 0-60”, oddawałem się nocnemu flaneryzmowi w towarzystwie „Trunk Muzik Returns”, biegałem przy „Ball of Flames”, zasypiałem z „The Slumdon Bridge” i budziłem się z „Pissin' in a Barrel of Beez”. Z opisywanego dziś „Love Story” nie wyciągnę takich korzyści, bo jedyną czynnością, jaka mi się kojarzy z tą płytą, jest wylegiwanie się na hamaku, którego nie posiadam. Album pasuje do panujących obecnie upałów – rozleniwia, każe porzucić wszelką aktywność, otworzyć piwo i urządzić sobie całodniową siestę. Za ten sielankowy klimat odpowiadają głównie gitary, i to takie, że obsługujący je muzycy – nie wiem, nie widziałem, ale jestem tego pewien – nieustannie trzymają w ustach źdźbło wyschniętej trawy. Często odzywają się agrarne skrzypce, czasem pojawia się pianinko, chórek albo nieśmiały syntezator. Całość, obficie przyozdobiona wpływami country i delikatnego pop rocka, przywodzi na myśl spieczone bezdroża Alabamy. Innymi słowy – wszystko jest na miejscu. Można do warstwy muzycznej mieć pewne zastrzeżenia (wykastrowane „American You”), ale nie sposób nie docenić kilku pereł. „Empty Bottles” z potężnym przejściem i roztańczoną końcówką, świetny songwritersko „Devil in My Veins” czy bardziej klasyczny „Best Friend” to absolutne highlighty.

W czym więc problem? Ano w tym, że sam Yelawolf sprawia wrażenie, jakby wolał pójść spać zamiast nagrywać większość zawartych tu kawałków. „Love Story” to jego najbardziej rozśpiewany album od epki „Arena Rap” z 2008. Nie byłoby w tym nic złego, ale Yela śpiewający od czasu do czasu – w refrenach, przejściach albo podbiciach – okazywał coś więcej niż tylko znudzenie. Jego partie (prawie) nigdy nie były tak proste, wycofane i bezpłciowe jak tutaj, a że album od nich pęka, łatwo o niepohamowane ziewanie. Przykłady? Oto one: wymuszone refreny „Change” czy „Heart Break”, nudne, pozbawione znamion dobrego kawałka „Till It's Gone”, albo przekomiczny numer tytułowy, w którym warstwa wokalna ogranicza się do nijakiego wycia, a pierwszy ciekawy element aranżacji pojawia się 15 sekund przed końcem (!), kiedy wszyscy już poumierali z nudów. Nie pomaga to, że przy okazji także flow Yelawolfa spowolniło. Rozumiem, że tego wymagała konwencja i panujący tu klimat, ale jeśli pełnokrwiste, rapowe mięcho dostarcza głównie wpadający z wizytą Eminem w – dla odmiany chwytliwym, świetnym całościowo – „Best Friend”, to chyba mam prawo czuć niedosyt, skoro album zadebiutował na szczycie  r a p o w e g o  Billboardu.

Na szczęście są wyjątki – otwieracz i zamykacz wymykają się powyższemu akapitowi, nic wspólnego z nudą nie mają także „Box Chevy V” czy wspomniane „Empty Bottles”, a miniaturka „Ball and Chain” to znów Yela śpiewający tak, jak należy. Te numery to strzały na tyle celne, że ratują płytę i pozwalają przymknąć oko na niedociągnięcia.

Osobną kwestią jest nietowarzyskość „Love Story”. We wkładce do płyty Yelawolf tylko na jednym zdjęciu znajduje się w otoczeniu innych osób. Na pozostałych fotografiach jest sam i przypadek ten dobrze symbolizuje introwertyczną zawartość płyty. Tak, są tu bezdroża, ale nie ma knajp, możesz co najwyżej napić się do lustra. Apogeum zjawiska znajduje się pod koniec płyty – numerów od hipnotycznego „Johnny Cash” do depresyjnego „Disappear” nie sposób puścić w charakterze soundtracku do czegokolwiek innego niż ucieczka od ludzi. To kolejny plus, ciekawie urozmaicający wakacyjny nastrój albumu. Rozsądnym posunięciem było umieszczenie tych kawałków pod koniec płyty (choć mój ulubiony w tym klimacie to „Devil in My Veins” ze środka) – dzięki temu dobrze wybijają się na tle poprzednich i przygotowują na beztroskiego closera w postaci „Fiddle Me This”.

Mimo że „Love Story” ma swój urok, to jednak, jak zasugerowałem we wstępie, „Radioactive” podobało mi się bardziej. To był album oczywiście słabszy całościowo, ale wymiatający pod względem pojedynczych numerów, bardziej zróżnicowany i odważniejszy, jeśli chodzi o bangery. Na tegorocznym wydawnictwie, podczas gdy produkujący większość materiału WLPWR i Malay wychodzą z siebie, sam Yelawolf zdaje się być pełen zniechęcenia i rezygnacji. Z zadań doboru bitów i podtrzymania klimatu wywiązał się wzorowo, ale w kwestii jego wokalu nie jest już tak wspaniale. Naprawdę nie wiem, jaką ocenę mam dać tej płycie. Hej, Mateusz, mogę zostawić tę recenzję bez oceny? [nie możesz – przyp. Mateusz Natali] No dobra. Niech będzie, że z bólem wystawiam 4. Z bólem, bo naprawdę chciałbym, żeby to był album piątkowy. Ale nie jest.

Tagi: 

ejs
ile my na ta recenzje czekalismy? xd poddoba mi sie, ale nie zgadzam sie z nia do konca - imo bardzo dobry, przyjemny album na 5-
kosmita2482
Komentarz nie do ciebie tylko do innych:D POSLUCHAJCIE BLOODY SUNDAY!!!!!i wszystko jasne :D
Kadel'
Chłopie jeśli wystawiacie innym szrotom na tej stronie czwórki to ten album jest na szóstkę. W szoku jestem, że tak został zrecenzowany jeden z najlepszych albumów tego roku... ale ile zdań tyle opinii.
nero

@Kadel' nie można ślepo porównywać ocen albumów, których wykonawcy są w innych światach. Czego innego oczekuje się po Yelawolfie, VNMie, Bronsonie, Quebonafide, czy Dwóch Sławach. I ocena odzwierciedla wrażenia z płyty z odniesieniu do oczekiwań. Np. nie oczekiwałem niczego po debiucie Zetenwupe, ale płyta mi siadła i subiektywnie oceniam ją wyżej niż oczekiwany przeze mnie "Odmienny stan świadomości". Mimo że obiektywnie, album Trzeciego Wymiaru jest lepszy.

Kozak recenzja, mimo, że się z nią nie zgadzam ;)

Komsi
Do numeru z Eminemem jest spoko, potem wkrada się nuda. Co nie zmienia faktu, że jest to dobra płyta. Szkoda, że nie ma więcej gości
...
"Całość, obficie przyozdobiona wpływami country i delikatnego pop rocka, przywodzi na myśl spieczone bezdroża Alabamy" - zdania jak to tutaj bolą trochę, brzmią jak żywcem wyjęte z recenzji w jakiejś gazecie, której redaktorzy muzyką nie zajmują się w ogóle i w każdej recenzji muszą odwołać się do innych gatunków, zamiast opisać to, co faktycznie można tu usłyszeć swoimi słowami. Poza tym, w połączeniu z takimi zwrotami jak "nie ogarniam" dają dziwaczny efekt, źle się to czyta. "Flaneryzm" też dziwny wyraz, nawet w słowniku go nie ma. Zamiast takich makaronizmów można chyba powiedzieć spacer, co nie?
Komsi
Ale tak jest bardziej ętęlygętnie
dwape23
Płyta po pierwsze świetnie brzmi. Tak brzmiących gitar i wolaki ze świeczką szukać w innych produkcjach. Muzycznie świetnie wyprodukowana, różnorodna, mogąca trafić do szerokiego wachlarza odbiorców. I to akurat plus. Yela dobrze kmini i chce zapisać się w szeroko pojętej muzyce a nie tylko w rapie. Album wciąga z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej :)
Sadboy
Ja mam wrażenie że czytam recenzję innej płyty :P "Jego partie (prawie) nigdy nie były tak proste, wycofane i bezpłciowe jak tutaj" i jako przykład refren Heart Break - dla mnie absurd. Kompletnie nie mogę się zgodzić z tą recenzją. Jak dla mnie ocena 6/6 dla tego albumu to jedyna możliwość. Płyta jest różnorodna świetnie zarapowana, zaśpiewana i wyprodukowana.
Kadel'
@nero teraz porównałeś takich polskich freshmanów z wyjadaczami sceny co też jest zupełnie bez sensu. Mi wydaje się jak najbardziej na miejscu porównywanie raperów "z tej samej półki" i ich albumów, na tym polega konkurencja. Także album wybijający się na tle innych moim zdaniem nie powinien być oceniony na raptem 4-
why?
Chujowa recenzja, macie chyba kutasy w uszach. Jedna z najlepszych plyt roku, a tu jakieś jęki. Dajciecie piątki jakimś njuskulowym łakom z polski pierdolącym od rzeczy a jak przychodzi do prawdzich dobrych produkcji to wymyślanie. Eksperci od rapu....
Komsi
No dokładnie :). Co chwilę dają tu newsy o jakiś nieznanych polskich raperach, mając w dupie US. więcej informacji wyniesie się z glamrapu niż stąd
kuchar
Genialna płyta jak dla mnie najlepsza jaka wyszła od 10 lat w usa.Nie przepadam za mainstremem ale to jest coś nowego dla mnie 6 ,płyta ponadczasowa dopracowana w każdym calu.
PEIHA CESARZZ
PANOWIE TOŻ TA PŁYTA TO ISTNE CUDO. JOHNNY CASH TO POEZJA TAK SAMO JAK DEVIN IN MY VEINS ! IDEALNIE DOBRANE BITY, IDEALNIE WYKORZYSTANE, YELAWOLF KRÓL, NAJLEPSZA PŁYTA OD X LAT
oMamoCoZaBanger
Walić te bangery z radioactive ta płyta jest kilka razy lepsza a w tym roku mało jest tak dobrych albumów.
M.
Koleś ma ewidentnie problem z uszami i co z tego, że jest fanem Yelawolfa i słyszał wszystko, co tam tylko wypuścił, siedząc, stojąc, pierdząc czy cokolwiek. Nie można nie docenić tego albumu. Nareszcie wyszła płyta do słuchania, klimatyczna, melodyjna, ambitna. Niektóre kawałki brzmią jakby istniały od zawsze. Płyta idealnie wyprodukowana z niesamowitym balansem i wyczuciem co do kwestii rapowych i śpiewanych. Koleś pisze, że wokale są nagrane od niechcenia i z rezygnacją - bzdura, nie zauważa kunsztu, emocji i dopracowania wokali głównych i tych pojawiających się w tle jak choćby w Heartbreak, który jest świetnym dynamicznym kawałkiem. Jak Till its Gone jest pozbawione znamion dobrego kawałka, to co tym dobrym kawałkiem jest? Yelawolf nagrał melodie, których wielu mogłoby mu pozazdrościć w wielu gatunkach muzycznych. W moim odczuciu jest to bardzo dobra płyta i dla niektórych na pewno stanie się klasykiem.
M.
Koleś ma ewidentnie problem z uszami i co z tego, że jest fanem Yelawolfa i słyszał wszystko, co tam tylko wypuścił, siedząc, stojąc, pierdząc czy cokolwiek. Nie można nie docenić tego albumu. Nareszcie wyszła płyta do słuchania, klimatyczna, melodyjna, ambitna. Niektóre kawałki brzmią jakby istniały od zawsze. Płyta idealnie wyprodukowana z niesamowitym balansem i wyczuciem co do kwestii rapowych i śpiewanych. Koleś pisze, że wokale są nagrane od niechcenia i z rezygnacją - bzdura, nie zauważa kunsztu, emocji i dopracowania wokali głównych i tych pojawiających się w tle jak choćby w Heartbreak, który jest świetnym dynamicznym kawałkiem. Jak Till its Gone jest pozbawione znamion dobrego kawałka, to co tym dobrym kawałkiem jest? Yelawolf nagrał melodie, których wielu mogłoby mu pozazdrościć w wielu gatunkach muzycznych. W moim odczuciu jest to bardzo dobra płyta i dla niektórych na pewno stanie się klasykiem.

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>