Action Bronson "Mr. Wonderful" - recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2015-08-01 18:00 przez: Maciej Wojszkun (komentarze: 3)

I oto jest. Sprawca mego upodlenia, obiekt mojej zemsty, jakby to ujął Siara. Action Bronson, człek, raper i kucharz extraordinaire - a także gość, którego obwiniam o monstrualny psychiczny blok na słuchanie czegokolwiek, jaki dręczył mnie przez bite dwa miesiące. Ba, nie zdziwiłbym się, gdyby to Ekszyn i jego solowy debiut "Mr. Wonderful" byli też w jakiś sposób odpowiedzialny za wszystkie problemy z popkillerowymi serwerami, przez które szlag trafił plan regularnego umieszczania recenzji (za co bardzo przepraszamy, Czytelnicy...) To wszystko wina Bronsona!

Ok, kpię sobie tylko. Faktem jednak jest, że "Mr. Wonderful" to album, z którym mam niezły zgrzyt - i który niestety uważam za duże rozczarowanie. 

Bronson jaki jest, każdy widzi. Święty Mikołaj w wersji (Very) Gangsta, król Albanii rodem z Queens, pięści i bice zdolne boleśnie zneutralizować każdego delikwenta, który nieopatrznie znajdzie się tam, gdzie nie powinien (czytaj: na scenie podczas występu Bronsoliniego). Cięty, niewyparzony język i soczyste, mięsiste, błyskotliwe, nie do podrobienia teksty, czasem relacjonujące Bronsonowe perypetie tak absurdalne, że szczęka opada. Ekszyn to gość, dla którego chlebem codziennym jest posuwanie ponętnych Kubanek na kilkanaście różnych sposóbów, jednocześnie wciągając najwyższej jakości kokę z Ekwadoru, jednocześnie przyrządzając stek z japońskiej wołowiny, faszerowany kawiorem z bieługi z Morza Azowskiego, w sosie z białych trufli wędzonych w dymie z etiopskich ziół, a do picia Chateau d'Yquem rocznik 1847, JEDNOCZEŚNIE grając w przyjacielską rundę koszykówki z Godzillą. To wszystko, ma się rozumieć, na pokładzie samolotu z Paryża do Rio, klasa Uber VIP, ultramiękkie fotele, wypchane najlepszym gatunkowo pierzem i korytarz wykładany kafelkami ze szmaragdu i lapis lazuli.

Ok, znowu jadę po bandzie i to mocno - ale rozumiecie, o co chodzi. Tak ekstrawaganckie, zupełnie niewiarygodne i błyskotliwe opowieści o obrzydliwym bogactwie i stylu życia pt. "jebać was wszystkich" to najmocniejsza strona Bronsona. I, przez pierwsze utwory "Mr. Wonderful", takiego Ekszyna dostajemy. Zaskakujące "Brand New Car" na samplu z Billy'ego Joela, tryumfalny, gospelowy "The Rising" z niezawodnym Big Body Besem na outrze (nawijki tego gościa to już klasyka gatunku), po spokojne, jazzujące "Terry" z intrygującym, ambientowym outrem, płynnie przechodzącym w "Actin' Crazy" (Uh, I feel so alive I think I shit myself/I should kiss myself... Nie mam pytań) i  w końcu przezabawna, przyjacielska "partyjka" "Falconry" z Meyhemem Laurenem - wszystko płynie fantastycznie.

Wtem wchodzi "Thug Love Story 2017 the Musical" - i jestem w kropce. Za długie, niemal kompletnie psujące nastrój interludium, uwertura do trzech następnych kawałków, w zamierzeniu tworzących pewną całość, "musical wewnątrz albumu". To ta częśc "Mr. Wonderful", w której Bronson ukazuje swą wrażliwsza stronę, egzorcyzmuje swoje demony i tak dalej. Choć Bronson to błyskotliwy i pomysłowy tekściarz - ośmielę się stwierdzić, że jednak nie za bardzo potrafi w pełni oddać bólu, depresji i smutku supergwiazdy... Najbardziej kuleje na tym "A Light and the Addict" - ciekawy muzycznie track, klimatyczny jam, doskonały akompaniament do gorzkich refleksji (acz przyznaję, mógłby byc krótszy) - jednak tekstowo kuleje zupełnie. Miast być poruszającą opowieścią o samotności i paranoi, jest zbiorem klisz (Have a fuckin' sleepover with my weapons - ileż razy już to słyszeliśmy?) i wersów cokolwiek dziwacznych (Dog, what the fuck is with your mother? She got one leg longer than the other - skąd to się w ogóle wzięło?).

Doceniam to, że na swym mainstreamowym debiucie Bronson postanowił poruszyć nieco bardziej osobiste tematy - jednak nie potrafiłem się z nimi w żaden sposób utożsamić, w żaden sposób nimi zainteresować. Zgodzę się tutaj z Brianem Tabbem z bloga Dozens of Donuts - Bronsonie, w większości swych tracków nazywasz kobiety dziwkami, szmatami itd., opisujesz seksualne eskapady, takie, że głowa mała (w "Thug Love Story 2012" z "Blue Chips" kazałeś "bohaterce" swej opowieści siedzieć nago w occie jabłkowym - podobno to zdrowe, ale dajże spokój, człowieku...) - wobec tego ciężko nam, słuchaczom, sympatyzować z Twoimi lamentami, że wszystkie kobiety, które spotykasz, chcą tylko Twojej kasy.... Tak samo ciężko brać na poważnie "Baby Blue".

Pod koniec jest już troche lepiej, zwłaszcza w finale - "Easy Rider". To jeden z najlepszych tracków Bronsona, doskonale przyrządzony finisher na bazie psychodelicznego sampla, na którym Bam Bam uskutecznia to co, lubi najbardziej: zwariowane braggadoccio, pełne kobiet, riffów z Les Paula, perfekcyjnie przyrządzonych węgorzy i kwasowych odlotów rodem z "The Doors" Olivera Stone'a (... Nie pytajcie, posłuchajcie sami). Dorzućmy do tego kozacką, gitarową solówkę Curta Chambersa (filadelfijskiego wokalisty i gitarzysty, występującego z Eminemem) - i mamy konkretne sztosiwo, jazdę bez trzymanki w stronę zachodzącego słońca... OK, jest tylko jeden problem - "Easy Ridera" znaliśmy już dobre pół roku przed premierą albumu (Ba, dokładnie pamiętam, że teledysk oglądałem na Kempie) i zdązył się on już opatrzeć. Przez to mam wrażenie, że "Mr. Wonderful" brakuje jakiegoś wyrazistego, wgniatającego w ziemię climaksu. Po przynudzającej "trylogii" "City Boy Blues" - "A Light..." - "Baby Blue" album już nigdy nie odzyskuje tempa i mocy, jaką prezentowały poczatkowe utwory. 

Patrząc całościowo - "Mr. Wonderful" to zacny, ciekawie rozplanowany (acz daleko od perfekcji - czy tylko ja jestem zdania, że "The Passage" mogło być idealnym intrem całego albumu?) debiutancki album, prezentujący artystę wielowymiarowo - nie skupiający się, jak mixtape'y, jedynie na Bronsonowych wycieczkach w absurd, pokazuje nam ludzką twarz, wnika pod Ekszynowy pancerz "samca alfa"... Docenić należy to, że muzycznie to całkiem odważny album, sięgający do popu, rocka lat 80. ("Only in America"), funku, jazzu - czy też nowoczesnych, elektronicznych eksperymentów, vide końcówka "Terry" i "Actin' Crazy".

Mimo tego wszystkiego wciąż nie jestem usatysfakcjonowany "Panem Wspaniałym". Być może dlatego, że w gruncie rzeczy - lubię jednak Bronsona bardziej jako ultrakozaka-szefa kuchni, siekającego zdumiewające, tłuste braggawersy i opowieści dziwnej treści na niedbale pociętych samplach. Wiem, może jako recenzent powinienem być otwarty i docenić ewolucję Bronsoliniego, chęc zerwania z łatką "Biała wersja Ghostface'a" - i wierzcie mi, doceniam to (Zdaję sobie też sprawę, że nie można cały czas nagrywać tego samego - i Bronsonowe opowieści, opisane przeze mnie w początkowych akapitach, kiedyś się znudzą). Bazując jednak na kryterium "jak bardzo ubawiłem się, słuchając albumu" - nie mogę ukryć, że "Mr. Wonderful" zyskuje niestety noty takie sobie. Niemniej jednak nie skreślam Bronsona i czekam, czym też nasz ciskający telewizorami ze sceny gigant zaskoczy nas następnym razem. "Mr. Wonderful" otrzymuje na razie trzy z plusem. 

                                                 

 

                                                 

Tagi: 

Januszek
Zgadzam sie z recenzja, rozczarowala mnie ta plyta
haha
3+ dla Bronsona a Afrojax za swoje bzdury dostał 5/6. Litości!
razdwatrzy
Panie Maciej w cipi@ byłeś i chuj@ widziałeś i słyszałeś, płyta jest bardzo dobra, jest to coś nowego, bardzo dobrze brzmi jako całość, a numery po thug love story to czysta proza życia...

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>