D'Angelo and The Vanguard "Black Messiah" - recenzja nr 2

recenzja
kategorie: Funk, R&B, Recenzje, Rock, Soul
dodano: 2015-02-05 18:00 przez: Marcin Natali (komentarze: 0)

Czasem "zbawienie" przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie, a pozornie nie powiązane ze sobą zdarzenia mogą znacząco przyspieszyć nadchodzące zmiany… Aż do grudnia 2014 r. chyba nikt nie spodziewał się, że swoisty soulowy "Detox", wypatrywany przez blisko 15 lat trzeci studyjny album wybitnego D'Angelo, spadnie jak grom z jasnego Nieba, bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi ani przecieków. To zniebostąpienie Czarnego Mesjasza "rzutem na taśmę" roku 2014, rozsławione pocztą pantoflową zawdzięczamy w dużej mierze wydarzeniom ostatnich miesięcy w USA. Mowa zwłaszcza o zabójstwach Mike’a Browna i Erica Garnera, werdyktom sądowym uniewinniającym policjantów-sprawców, zamieszkach w Ferguson i ogólnemu klimatowi społecznej rewolucji wiszącej w powietrzu.

Tak w nasze ręce trafiła płyta, wykańczana i dopieszczana "na wariata" w wielu całonocnych sesjach studyjnych, która dla samego artysty stała się okazją do zabrania głosu w tych trudnych czasach, jego manifestem na miarę nieśmiertelnego "What’s Going On" Marvina Gaye'a. Czy jednak rzeczywiście tak jest?

I tak, i nie. "Black Messiah" to bowiem nie krążek stuprocentowo skupiony na politycznych turbulencjach, przejawiających się w społeczeństwie i zachowaniu służb państwowych oznakach rasizmu czy ubolewający nad stanem człowieczeństwa w roku 2014. Owszem, wszystkie te elementy znajdziemy, odszyfrowując teksty 12 kawałków na nim zawartych, ale to tylko część tego, co gra w duszy Michaelowi Eugene Archerowi. Trzeci album w dorobku członka Soulquarians nie jest aż tak przeładowany świadomym przekazem jak wspomniane wiekopomne, sztandarowe dzieło Marvina, ani tak ciężki jak chociażby analizujące dogłębnie współczesną Amerykę i wszelkie aspekty jej historii "Food & Liquor II: The Great American Rap Album" Lupe Fiasco. To wybuchowa mikstura społecznej wrażliwości artysty i emocjonalna podróż śladem jego najskrytszych, przyziemnych pragnień. Z jednej strony bohater naświetla więc niesprawiedliwości tego świata, jednocześnie starając się podnieść na duchu przeciętnego, zdołowanego szarą codziennością człowieka, a z drugiej przeżywa nieuniknione wzloty i upadki miłosnej rozgrywki, raz uskuteczniając wysublimowany pimpin’ w "Sugah Daddy", a raz żałując, że nigdy nie zdobędzie dziewczyny swoich marzeń w kapitalnym "Another Life".

W trakcie 56 minut analogowej uczty dostajemy zatem zarówno okraszone fragmentami wypowiedzi liderów Czarnych Panter Freda Hamptona i Khalida Abdula Muhammada, nakreślające różnicę między tchórzem a żołnierzem, wwiercające w fotel potężnym, hipnotyzującym basem "1000 Deaths", jak i subtelnie stąpające, romantyczne "Really Love", wykorzystujące sampel z Curtisa Mayfielda. Najlepiej tę dychotomię ukazuje kontrast między najbardziej odważnym i politycznym trackiem na płycie "The Charade" i następującym po nim swawolnym, flirciarskim "Sugah Daddy". "The Charade" to idealny przykład całego geniuszu i zarazem niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju podejścia wokalisty. Słuchając jednym uchem, nie próbując rozgryźć znaczenia zlewających się ze sobą, jakby niedbale, a zarazem z mistrzowskim wyczuciem "wymamrotanych" pod nosem słów, stwierdzimy, że to po prostu kolejny wyluzowany, chilloutowy track… BŁĄD - ten chwytliwy, z pozoru łagodny utwór mówi bowiem o walce o prawa Afro-Amerykanów, aktywistach i liderach czarnej społeczności, którzy stracili życie z rąk opresyjnej, rasistowskiej władzy i przyrównuje wydarzenia z lat 60. do tych z dnia dzisiejszego. Niesamowicie poetycki tekst, zepchnięty niestety w obliczu gitar, pięknej linii basu i skocznej perkusji na drugi plan mówi m.in. o "czołganiu się przez strukturalny labirynt", "brnięciu przez kłamstwa" czy "poniżeniu tak głośnym, że nie słychać już naszego płaczu". Gorzki, momentami wywołujący wrażenie defetyzmu, ale zarazem zapewniający And we’ll march on i wskazujący światełko w tunelu, podobnie do ósmego na płycie "Prayer" (But you got to pray all the way till you get on, I believe that some day we will rise).

D'Angelo na "Black Messiah" ukazuje nam swoje prawdziwe oblicze. To niezmiernie wrażliwy artysta, walczący ze swoimi słabościami (Lord, keep me away from temptation), ubolewający nad kierunkiem, w którym zmierza świat (Destinies crippled and thrown about on the floor, when we're waging war) i próbujący odnaleźć w całym tym zamieszaniu spokój ducha i miłość (All this confusion around me, give me peace, I believe that love…). To 40-letni facet, pragnący pisać istotne teksty odpowiadające na wyzwania dnia dzisiejszego, a zarazem tęskniący za beztroskimi latami dzieciństwa w Richmond w "Back To The Future". To człowiek, który przeszedł w życiu naprawdę wiele, był na szczycie i na dnie, i tak jak każdy z nas, czasem potrzebuje oparcia i bratniej duszy. Nie zapominajmy w końcu, że to gość, który zdecydował usunąć się kompletnie w cień po tym, jak przebiegła marketingowa zagrywka wytwórni w postaci słynnego, półnagiego klipu do "Untitled (How Does It Feel)" skutecznie zrobiła z niego symbol seksu dla śliniących się do telewizora fanek.

Ograniczanie twórczości D'Angelo do serii pościelówek i wrzucanie go do jakiejkolwiek szufladki byłoby zatem ogromną niesprawiedliwością – tak samo jak pomijanie przesłania, które chciał przekazać nam w grudniu ubiegłego roku. Nad tym albumem można by się rozpływać w zachwytach jeszcze długo, opisując szczegół po szczególe niesamowite, organiczne brzmienie, uzyskane bez użycia komputerów, a zapisane na 200 rolkach taśmy nagraniowej, ale to zrobił już chyba każdy recenzent, który wziął to CD na warsztat. "Black Messiah" to płyta złożona, wielowarstwowa, wymagająca cierpliwości i skrywająca wiele smaczków oraz "pereł" ukrytych gdzieś w oceanie dźwięków. Ba, nawet tytułu nie można tu brać dosłownie – sam artysta pisze, że pod żadnym pozorem nie nazywa siebie Czarnym Mesjaszem, a pojęcie to odnosi się do całego świata i określa ideę, do której wszyscy powinniśmy dążyć. Nie każdy utwór na tym albumie ma zabarwienie polityczne (choć wiele ma), ale nadanie mu tytyłu Black Messiah tworzy płaszczyznę, gdzie te kawałki będą mogły żyć pełnią życia – i nawet jeśli cały koncept Mesjasza uznamy za lekko naciągany, to z tym ostatnim stwierdzeniem muzyka nie da się nie zgodzić. Te utwory, niosące w sobie kolosalną dawkę emocji, szczerej pasji i słusznie celebrowane, będą żyć przez lata. I nawet jeśli D'Angelo znów postanowi udać się na wieloletni "urlop" od muzycznego biznesu (Oby nie!), to będzie do czego wracać. Piątka z plusem.

Pod spodem wspomniane w recenzji numery "Another Life" i "The Charade".

W pierwszej recenzji albumu Daniel skupił się bardziej na warstwie muzycznej.

D'Angelo and The Vanguard - Another Life

D'Angelo and The Vanguard - The Charade

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>