Rick Ross "Hood Billionaire" - recenzja

recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2014-12-16 17:00 przez: Mateusz Marcola (komentarze: 9)

Rick Ross wypuścił drugi w tym roku solowy album, ale nasuwa się pytanie – właściwie po co? Gdyby oddzielić ziarno od plew i scalić obie płyty w jedną, prawdopodobnie powstałby kawał przyzwoitego materiału. A tak: po całkiem niezłym, choć dalekim od ideału „Mastermind”, dostaliśmy nie wyściubiający nosa poza bylejakość niewypał, jakim jest „Hood Billionaire”.  

„Zawsze przedkładaj jakość nad ilość” – głosi wyświechtana do granic możliwości sentencja, pod którą podpisałby się pewnie sam Paulo Coelho. Ale jak w przypadku innych powiedzonek brzmiących jak nalepka na zderzak albo ciasteczko szczęścia – sporo w nim prawdy. W roku, w którym większość mainstreamowej czołówki zrobiła sobie przerwę w wydawaniu nowej muzyki, reprezentant Miami postanowił ów trend odwrócić i wypuścić na rynek nie jedno, a aż dwa premierowe wydawnictwa. I dobra, kto bogatemu zabroni. „Tak to właśnie robią szefowie” – w swoim stylu tłumaczył ten wybór Rick Ross, przypominając przy okazji, że wcześniej podobny zabieg zastosowały tuzy pokroju DMX'a czy Jaya-Z. O ile ten pierwszy potrafił utrzymać wysoki poziom obu albumów (mowa o „It's Dark and Hell Is Hot” i „Flesh of My Flesh, Blood of My Blood”) o tyle rok 2002 (wyszły wówczas, delikatnie mówiąc, nienajlepsze „The Best of Both Worlds” i „The Blueprint 2: The Gift & The Curse”) nie był bynajmniej najlepszym w muzycznej karierze Hovy. I podobnie to niestety wygląda w przypadku Ricka Rossa: „Hood Billionaire” sprawia wrażenie albumu nagranego na siłę, w pośpiechu – właściwie po to tylko, by raper mógł wpisać do swojego muzycznego CV: „wypuściłem dwa krążki jednego roku”. Tylko co z tego, skoro „Hood Billionaire” to album bardzo słaby. Ba, rzekłbym wręcz, że najsłabszy w całej jego dotychczasowej dyskografii.  

Na czym polega problem z „Hood Billionaire”, a właściwie – z samym Rick Rossem? Głównie na tym, że raper zatrzymał się w rozwoju; ugrzązł na mieliźnie i nie bardzo wie, jak ruszyć z miejsca. Od dłuższego już czasu trudno doszukać się u niego jakiegokolwiek, mikroskopijnego choć, progresu, który pozwoliłby mu na krok w odpowiednim kierunku. Mówię tutaj konkretnie o muzyce, oczywiście. Marketingowo Ross konsekwentnie prze do przodu, stale ugruntowuje swoją pozycję w rapowym światku, a prowadzona przez niego Maybach Music Group rośnie w siłę. Kurde mol, nawet nad sylwetką popracował, zrzucając po drodze prawie 50 kilo! Ale to, co słuchaczy interesuje najbardziej, czytaj: muzyka, nie ulega żadnej poprawie. Lata temu Rozay wypracował sobie pewien styl, nabył szereg umiejętności, dzięki którym stał się raperem cokolwiek solidnym – od czasu do czasu potrafiącym się nawet nad ową solidność wybić – i od tej pory jakby osiadł na laurach. Wszyscy wiemy, że ma świetne muzyczne wyczucie, wszyscy wiemy, że jest w stanie zaprosić na swoje albumy absolutną czołówkę rapersko-producencką. Ale wszyscy również wiemy, że tekstowo nie ma słuchaczom wiele do zaoferowania (ile można słuchać linijek o kobietach myjących włosy szampanem z górnej półki...), a flow, choć sprawne i wyrobione, z albumu na albumu staje się coraz bardziej przewidywalne, niejednokrotnie najzwyczajniej w świecie nuży. Kiedyś był jednym z powodów, dla których Stany Zjednoczone ogarnęła trapowa gorączka, dzisiaj – nie wyznacza już nowych muzycznych trendów, zachowuje w swojej twórczości męczące status quo. I w zasadzie trudno się temu dziwić. W końcu i tak regularnie zgarnia pierwsze miejsca na listach Billboardu, a ranking Forbesa na najbogatszych raperów świata nie może się obyć bez jego ksywki. Szkoda tylko, że cierpi na tym tworzona przez Rossa muzyka. „Hood Billionaire” to doskonały wręcz przykład nie tylko na muzyczną stagnację reprezentanta Miami, ale i na postępującą bylejakość, które to choróbsko zaatakowało tym razem nawet warstwę produkcyjną, czyli najmocniejszy punkt każdego dotychczasowego albumu Bawse'a. 

Atakujące na początku płyty tytułowe „Hood Billionaire”, „Heavyweight” czy „Neighborhood Drug Dealer” dostarczają porcję przyzwoitego, ale przebrzmiałego trapu, któremu baaardzo daleko do szlagierów pokroju „B.M.F.” bądź „Hustlin'”. Zieeeew. Gdzieś pomiędzy zaplątało się minimalistyczne „Coke Like The 80's” z mrocznymi klawiszami, jakby wyjętymi wprost ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś starego horroru. Fajne, ale brutalnie niestety stłamszone przez wspomniany natłok trapu. Pełnym światłem świecą za to następujące zaraz po sobie hipnotyczno-paranoiczny „Phone Tap”, a także pięknie soulowe, oparte o wokalny sampel z Donny'ego Hathawaya i bogatą perkusję „Trap Luv”, którego nie były w stanie zepsuć nawet gościnne wypociny Yo Gottiego. Dlaczego zatem tak mało na „Hood Billionaire” bitów tego typu, brzmiących jak milion dolców, przepełnionych soulem, których nie brakowało przecież na jego poprzedniku? Zadawałem sobie to pytanie za każdym razem, gdy po naprawdę świetnym „Trap Luv”, w głośniki chamsko wpychał się krzykliwy, na dłuższą metę drażniący „Elvis Presley Blvd.”. Wszystko tam się miesza ze wszystkim, następuje nieznośne poplątanie z pomieszaniem, a jedyny plus przychodzi wraz z niezłą zwrotką Project Pata. „Movin Bass” z Jayem-Z? Miał być pewniak, a skończyło się na sporego kalibru klopsie. Bit od Timbalanda brzmi jak niespecjalnie udany odrzut, którego producent wykopał gdzieś z dna śmietnika, nieco przeczyścił i odświeżył, po czym wysłał Rozayowi, a wyczekiwany występ Hovy ogranicza się jedynie do refrenu. Dalej jest jeszcze popowe „If They Knew” z K. Michelle, rzecz chwytliwa, ale do szybkiego zapomnienia; „Quintessential” ze Snoopem, brzmiące jak spotkanie dwóch znudzonych życiem weteranów, którzy nie mają sobie zbyt wiele do powiedzenia; nudne jak flaki z olejem „Burn”...

Album przed totalną katastrofą ratują całkiem dobre, ociekające luksusem „Keep Doin That (Rich Bitch)” z R. Kellym, napędzane syntezatorami i osiemset ósemką „Nickel Rock” (Boosie!), które mogłoby znaleźć się na hiphopowym soundtracku do „Tron: Legacy”, a przede wszystkim – zamykające album, nasiąknięte bluesem „Brimstone”. Ale tam show bez najmniejszego problemu kradnie produkujący i śpiewający Big K.R.I.T., a Rick Ross, między Bogiem a prawdą, bardziej przeszkadza, niż dodaje cokolwiek od siebie.

Na „Mastermind” zawiódł przede wszystkim sam Rick Ross, a album na swoich barkach dźwigała warstwa muzyczna. Tutaj i ona zawodzi zdecydowanie zbyt często. Szef Maybach Music Group z każdym kolejnym wydawnictwem ma swoim słuchaczom do zaoferowania coraz mniej, pozytywnie zaskakuje coraz rzadziej, a nudzi – coraz częściej. Trudno się dziwić, że słuchacze regularnie pytają o płyty Ricka Rossa z wyciętymi zwrotkami... Ricka Rossa. Ale w tym przypadku nawet i ten zabieg niewiele pomoże. 2/6.

Tagi: 

Komsi
Właśnie - ma ktoś może link do albumu z wyciętymi zwrotkami Rossa :D
dom
Będzie recenzja Forest Hills Drive?
igiiiiiii
2014 Forest Hill Drive to najlepsza plyta jaka slyszalem od baaaaaaaaaaardzo dawna wiec prosze o szybka recke !!! xD
kloc
Twoj komentarz jest najgłupszym wpisem jaki czytalem od baaaaaaaaaardzoooo dawna więc prosze cię (z małej litery) o szybkie zaprzestanie "wypowiadania" się w sieci:)
igiiiii
A ja prosze cie o argumenty?
kloc
igi azealia dla mnie masz stajla xD
igiiiii
Ale jesteś super zabawny a no to wszystko jeszcze bardzo inteligentny i przekonales mnie tym... to chyba mój ostatni komentarz w internecie jeśli TY sobie tego zyczysz.
Tomasss
recenzując album nie wspominając o kawałku Wuzzup to tak jakby nie napisac nic... najlepszy kawalem Rick Rossa jaki slyszalem a recenzent o nim ...zapomniał:D

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>