Vontel "Vision Of A Dream" (Klasyk Na Weekend)

recenzja
dodano: 2014-05-23 17:00 przez: Mateusz Marcola (komentarze: 4)

Mówisz G-funk, myślisz - Kalifornia. Myślisz Kalifornia, mówisz - G-funk. To proste jak życiorys Zenka.

Ale jeśli stojący na niezłym poziomie G-funk można tworzyć w Europie, Australii, Ameryce Południowej, Azji nawet (a można), to oczywistym jest, że można to również robić w oddalonym od Kalifornii o kilkaset kilometrów Phoenix. Potwierdzeniem tych słów niech będzie "Vision Of A Dream" - jedyny album w muzycznym dorobku niejakiego Vontela. 

Wszyscy chyba zgadzamy się co do tego, że artystę powinno oceniać się przez pryzmat jego twórczości, nie wątków biograficznych. I choć rzadko się do tej zasady stosujemy, to w przypadku Vontela nie mamy innego wyboru. Dlaczego? Ano dlatego, że o życiu tego rapera, czy raczej: byłego rapera, nie wiemy nic. O, przepraszam, możemy z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że pochodzi z Arizony, reprezentuje miasto Phoenix, a oficyna, w której wydał swój jedyny album, nosiła nazwę Fo Life Records. Chociaż, szczerze powiedziawszy, pewności, czy "Vision Of A Dream" to rzeczywiście jedyne wydawnictwo w dyskografii Vontela, do końca nie mamy. Wielu kolekcjonerów i fanów G-funku z całego świata wierzy bowiem w istnienie mistycznego "Tru II Life", z którego miałby pochodzić ten oto zobrazowany teledyskiem utwór. Słowa "wiara" i "mistycyzm" są tu kluczowe i użyte nieprzypadkowo, ponieważ nikt tego albumu nie widział, nikt go nie dotknął, nie mówiąc już o jego przesłuchaniu (krążące po sieci “Tru II Life” to dawno już zdemaskowany fake). W 1999 roku Vontel udzielił się jeszcze gościnnie na płycie swojego wytwórnianego kolegi, rapera o pseudonimie Bookie (mowa tu o "Stressin", bardzo przyzwoitym krążku, na którym usłyszeć możemy między innymi... Kool G Rapa), a potem słuch po nim na dobre zaginął. I mniej więcej na tym kończą się nasze informacje na temat Vontela; zgodzicie się chyba, że nie dałoby rady ulepić z tego sensownej biografii.

Lecz skupmy się wreszcie na twórczości Arizończyka, bo choć zamyka się ona w jednym zaledwie albumie, to wciąż jest o czym pisać. “Vision Of A Dream” pojawiło się na rynku muzycznym w maju 1998 roku - czyli już po wielkim boomie na wypełnione G-funkowym graniem płyty - ale, co najistotniejsze, poziomem nie odstaje wcale od krążków wydawanych w złotym dla tego podgatunku okresie. Ze zrozumiałych względów trudno dzieło Vontela porównywać z “The Chronic”, “Doggystyle” czy twórczością DJ’a Quika, ale myślę, że zestawienie go z “Perfection” Foesum, “Conversationz” duetu Twinz lub nawet krążkami Warrena G, nie jest już żadną przesadą ani świętokradztwem. Owszem, to album aż tak dobry. Co ciekawe, zasługa w tym nie tylko stojącej na poziomie Burdż Chalify warstwie muzycznej, ale również samego Vontela. To artysta nad wyraz intrygujący; z pewnością żaden mistrz rzemiosła, żaden liryczny bóg, lecz emce, którego po prostu świetnie się słucha. Spokojny, wyważony głos i leniwe flow, którymi operuje przez miażdżącą część albumu, mogą momentami wydawać się monotonne, idealnie jednak wpasowują się w chilloutowo-laidbackowy nastrój płyty, jak dobrze skrojony garnitur leżą na tych przepięknych podkładach. Poza tym, reprezentant Phoenix ma jeszcze inny, tym razem już trudny do podważenia atut, a mianowicie - melodyjny, pełen wyczucia i refrenowej chwytliwości wokal. Łączenie rapu ze śpiewem przychodzi mu z naturalną łatwością; żeby się o tym przekonać, wystarczy wsłuchać się w otwierające album "Dream No More". Dopracowane, zaśpiewane ze smakiem i klasą refreny - zarówno te męskie (Kevin Bascus, Deon), jak i żeńskie (Nikia, Na-Na) - to zresztą bardzo mocne punkty tego wydawnictwa, bez których byłoby ono uboższe.

Ale, co tu dużo gadać, najmocniejszym punktem "Vision Of A Dream" jest mimo wszystko warstwa muzyczna. Niemal bezbłędna, należąca do kategorii tych, co to sprawiają, że człowiekowi od razu robi się cieplej na sercu, a organizm jakby samoistnie się wyluzowuje i zapomina o troskach. Odpowiadają za to w większej części bitmejkerzy anonimowi - Dre LeSean i Robert "The Professor" Anderson - ale znaczący udział przy tworzeniu albumu miał również maestro G-funku, twórca nieskończonej ilości westcoastowych petard, być może jeden z najbardziej niedocenianych hip-hopowych producentów, Kevin Gilliam, znany szerzej pod pseudonimem Battlecat. A że jest on niejako gwarantem sukcesu, nie powinno dziwić, iż wyprodukowane przez niego utwory brzmią tak, że nie sposób się od nich oderwać; brzmią po prostu tak, jak powinien brzmieć G-funk najwyższych lotów: prażący się, mruczący bas, ciepłe syntezatory, sample wyjęte z p-funkowej klasyki (choć nie tylko), umiejętne użycie talkboxu (warto wspomnieć, że we dwóch numerach występuje... sam Roger Troutman!), piękne melodie. Myślę, że takie "Playa Style" czy "Say Playa" przekonałyby do G-funku nawet najbardziej twardogłowych zwolenników rapu ze Wschodniego Wybrzeża. Myślę także, to już nawiasem mówiąc, iż Battlecat zasługuje na co najmniej milion razy większy rozgłos, niż posiada obecnie, a zepchnięcie producenta tej klasy na dalszy plan pokazuje, jak niesprawiedliwy bywa hip-hop, muzyka w ogóle. Pozostała dwójka producencka sroce spod ogona również nie wypadła. Choć brakuje im dotyku geniuszu i kunsztu, którym dysponuje Battlecat, to błędem byłoby lekceważenie ich ogromnego wkładu w prace nad albumem. O ich umiejętnościach niech świadczy fakt, że nie odstają tutaj znacząco od Kevina Gilliama. A to już coś.  

Obecna za oknem pogoda idealnie pasuje do odpalenia tej produkcji... jednak wierzcie mi na słowo: płyta Vontela sprawdzi się zarówno latem, gdy z piwem i grillowaną karkówką w łapie będziecie zajmować się słodkim nicnierobieniem, jak i zimą, która przy “Vision Of A Dream” nie będzie już wcale taka straszna. Jeżeli nie znacie - koniecznie nadróbcie zaległości (to będzie bardzo przyjemna praca domowa); jeżeli znacie - koniecznie sobie przypomnijcie, bo naprawdę warto. Album bezbłędny? Z pewnością nie. Niemniej, zasługujący na szerszą rozpoznawalność i uznanie. Gdyby istniało coś takiego, jak kanon G-funku, albo inaczej - kanon letnich klasyków, to album Vontela z pewnością by do niego należał. Mocna rzecz!

Vontel (Feat. Roger Troutman, Nikia & Deon) - 4 My Homiez

Vontel & Roger Troutman - Say Playa

Vontel - Dream No More

kurtis
Klasyk. Do takich albumów można wracać
csca
mam na dysku nawet nie wiem skąd , w sumie tylko sluchalem dream no more . ogarne sobie jutro całą jak mowisz ze tak dobrze sie wkreca joł
fajnabroda
Wróciłem do albumu po kilku latach i znów doskonale się jaram, zajebista płyta, która się nie starzeje
Maradona Rapu
Wyjebana płyta siada jak mucha na gównie

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>