Yelawolf "Trunk Muzik Returns" - recenzja

kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2013-03-23 17:00 przez: Mateusz Marcola (komentarze: 7)

Finansowo - decyzja na pewno trafna. Artystycznie - już nie do końca. Myślę tu oczywiście o podpisanym przez Yelawolfa kontrakcie z Shady Records, a przede wszystkim tym, co nastąpiło zaraz potem. A nastąpiły, po pierwsze, bardzo przeciętne "Radioactive", album szokująco nijaki, pozbawiony charakterystycznych dla rapera wariactwa i bezkompromisowości. I po drugie - wyraźna obniżka formy, która rozprzestrzeniła się również na kolejne projekty reprezentanta Alabamy. Czyżby złoty okres w karierze Yelawolfa przeminął z wiatrem? Jeśli wierzyć tytułowi - właśnie powrócił. 

"Trunk Muzik Returns" - krytykowano Yelawolfa za ten tytuł. Z amerykańskich portali poświęconych hip-hopowi wylewały się komentarze, że oto podłamany ostatnimi niepowodzeniami raper, w dodatku nie mający do zaoferowania niczego nowego, stoczył się właśnie do etapu, w którym liczy się przede wszystkim umiejętność sprawnego odcinania kuponów. Wystarczy omamić słuchaczy znanym im tytułem, pisano, nagrać podróbkę wątpliwej jakości, i voila - można ruszać w suto opłacaną trasę.

Poznane niedługo przed premierą albumu single, "Way Out", "F.A.S.T. RIDE" i "Gangster", sugerowały jednak, że Yelawolf na nowo stał się tym zdrowo pieprzniętym redneckiem z południa Stanów Zjednoczonych, którego magazyn XXL zaprosił do grona freshmanów roku 2011, a słuchacze poznali przy okazji "Arena Rap EP" czy "Trunk Muzik". Wspomniane utwory brzmiały nieszablonowo, wariacko, pozbawione były zbędnych uproszczeń - no po prostu stary, dobry Yelawolf. Rodziło to nadzieję, że ten tytułowy follow-up do opus magnum pędziwiatra z Alabamy, nie jest tylko i wyłącznie starym jak świat chłytem marketingowym, lecz czymś znacznie poważniejszym, podpartym w dodatku mocnymi dowodami. 

Nadzieja matką głupich? Nie w tym przypadku. "Trunk Muzik Returns" to bowiem rzecz co najmniej dobra, a już na pewno - o niebo lepsza od "Radioactive" i "Heart Of Dixie" razem wziętych. Zdecydowanie bardziej spójna, mniej oczywista, pozbawiona kompromisów, które zamordowały jego debiut w Shady Records. Słowem - ciekawsza. W jednym z przedpremierowych wywiadów Michael Wayne Atha, bo tak ma w dowodzie, zaznaczył, że jest to materiał absolutnie niezależny, nieskażony wytwórnianymi łapskami. Że tylko dwie osoby maczały przy nim palce - on sam i stojący za producenckimi sterami WillPower aka SupaHotBeats. Duet ten współpracował już przy okazji wcześniejszych projektów Yelawolfa, dając hip-hopowemu światu utwory pokroju "Pop The Trunk", "Good To Go" czy "I Just Wanna Party". Krótko mówiąc, zawsze rozumiał się bez słów. I rozumie nadal. 

Z tymże panowie nie ruszyli bynajmniej na milusią przechadzkę przetartymi już wcześniej ścieżkami. O nie - można powiedzieć, że podobieństwa pomiędzy "Trunk Muzik" a "Trunk Muzik Returns" zaczynają się i kończą na tytule. Muzyczne zdolności WillPowera wyraźnie ewoluowały, znalazło się w nich więcej miejsca na różnego rodzaju eksperymenty. Owszem, już wcześniej daleko mu było od sztampy, ale tutaj muzyk bawi się w najlepsze, nadaje swoim produkcjom dodatkowych, niebanalnych smaczków. W zgrabny sposób łączy udziwnione, futurystyczne dźwięki ("F.A.S.T. Ride", "Box Chevy Part 4") z dźwiękami silnie zakorzenionymi w muzycznym krajobrazie Alabamy ("Catfish Billy", "Tennessee Love"), tworząc tym samym oryginalną mieszankę, której nie sposób zamknąć w prostej definicji czy upchnąć do szuflady. Co jednak chyba najistotniejsze, podkłady WillPowera jak ulał pasują pod zabójcze flow gospodarza albumu, a przede wszystkim - pod pisane przezeń teksty.   

Teksty, zaznaczmy, które wreszcie stoją na odpowiednio wysokim poziomie. Na swoich ostatnich wydawnictwach Yelawolf zadowalał się z reguły surowym szkicem, nakreśleniem jakiegoś wątku; były wstęp i zakończenie - brakowało natomiast rozwinięcia. Tutaj na szczęście wszystko jest na swoim miejscu. W "Fame", na przestrzennym, słodko-gorzkim podkładzie, Yela wciąga historią o utracie kontraktu z Def Jamem. W przejmującym "Gangster" opowiada o okresie dorastania, a w "Tennessee Love" zaskakuje zgrabnie napisaną hip-hopową balladą. W "Way Out" i "Catfish Billy" rzuca nasączonymi mocną whisky szalonymi wersami; natomiast najlepsze bodaj na płycie "Rhyme Room" oferuje słuchaczowi nie tylko wywołującą ciarki produkcję, nie tylko kapitalne zwrotki od Raekwona i (przede wszystkim) Killer Mike'a, ale również szczere wyznania gospodarza, który rapuje m.in.:"So radioactive, had a couple of radio attempts/But I don’t wanna be radioactive anymore now/Than I wanna jump off a cliff/This I promise,/Catfish Billy, you can put Trunk Muzik in the picture frame/You ain’t gotta tell me that I made a mistake and some of that shit was lame/But all I wanna do is say "fuck that shit" and please accept my change/I was on the tryna people please/So people please, know my name".

Najmocniejszym punktem "Trunk Muzik Returns" - o czym wspominałem już wcześniej - jest w moim odczuciu jego spójność. Nie ma tutaj wychodzących przed szereg oczywistych hitów - są za to trzy kwadranse dobrej, stojącej na równym poziomie muzyki. Album nie wygeneruje drugiego "Pop The Trunk" albo "Daddy's Lambo"; to raczej materiał, którego powinno się słuchać od pierwszej do ostatniej sekundy. Jak jeden, trwający kilkadziesiąt minut utwór. Dla niektórych może to być niewybaczalny zarzut, dla innych - w tym mnie - jest to raczej główny atut. 

Czy to oznacza, że materiał pozbawiony jest jakichkolwiek wad? I takie się znajdą. Niedużo w tym winy samego Yelawolfa - nieco więcej ma na sumieniu WillPower. Jasne, odwalił tu mnóstwo świetnej roboty, ale wydaje się, że z niektórych produkcji nie wycisnął ostatnich soków. Otwierające całość "Firestarter" mogłoby mieć tego ognia nieco więcej, a "Box Chevy Part 4" - choć zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem - nie dorównuje poziomem wcześniejszym częściom znanej serii. Ale uszy do góry - na tym słabostki albumu się wyczerpują.

- Szczerze? Osobiście nienawidzę "Radioactive". Ten album o mało co nie zrujnował całego mojego życia - powiedział Yelawolf w przedpremierowym wywiadzie udzielonym magazynowi XXL. Wiele wskazuje na to, że dumny reprezentant Alabamy wreszcie się z tej mini-katastrofy otrząsnął. Zajęło mu to wprawdzie trochę czasu, ale warto było czekać. Pozostaje tylko utrzymać tę zwyżkową formę - szczególnie, że w tym roku czekają nas dwa kolejne, niemniej interesujące projekty sygnowane ksywką Yelawolfa: wspólny album z Big K.R.I.T.'em, a także drugi longplay dla Shady Records. Tymczasem - za "Trunk Muzik Returns" czwórka z plusem. Welcome back, Wolf!

Tagi: 

gagagagaga
bardzo fajna recenzja, jak i płyta - polecam przesłuchać
!!!!
powinniśmy aspirować do gwiazd !!!! Światła nocy są osiągalne dla wszystkich, znajdź to młody wojowniku światła...
killa
nie sądzilem, że kiedykolwiek to napisze ale coraz lepsza macie te recenzje. a plytka zajebista, jedna z lepszych w 2013
cooooo
Radioactive przeciętna i nijaka? Hahahaha. Z reguły staram się popierać swoje zdanie jakimiś konkretnymi argumentami, ale po przeczytaniu początku tej recenzji wziąłem się za głowę i zacząłem się śmiać.
Laik
spoko recenzja, Yela na radioactive nie pokazał wszystkiego we właściwy sposób tu jest już lepiej pooozdro
kpr
Świetnie się czyta tę recenzję. Piona. Co po albumu wielki props dla producenta , za warstwę muzyczną , bo po wspólnej płycie Yeli z Travisem poprzeczka zawisła wysoko.
Mateusz Marcola

@cooooo

No ja bym jednak chciał poznać Twoje argumenty - bo prawdę pisząc, nie znam ANI JEDNEJ osoby, która uznaje "Radioactive" za album godny Yelawolfa. 

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>