Na tegorocznym OFFie, jak co roku, odbyło się kilka występów artystów, których można określić jako okołorapowych.
Oprócz będącego jedną z największych atrakcji DOOMa oraz Łony i Webbera, można było zobaczyć na żywo dwa składy bardziej eksperymentalne oraz funkującego futurystę Dam-Funka oraz przywołującego skojarzenia z Jamesem Brownem Charlesa Bradleya.W piątek, czyli pierwszego dnia festiwalu, rapowych atrakcji na scenach
OFFa było niewiele, a właściwie była dokładnie jedna. Na koncert
Shabazz Palaces, którzy występowali na scenie eksperymentalnej o 1:10 w
nocy, poszedłem bez większych oczekiwań, wciąż będąc pod dużym wrażeniem grających na scenie
głównej Metronomy. Byłem dość dobrze "przygotowany" na ten koncert, bo ich
ubiegłoroczny debiut długogrający "Black Up" katowałem długo, ale to co
zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Duet grał w ciekawej
konfiguracji, bo odpowiedzialny za większość wokali Palaceer Lazaro
(Ishmael Butler, występujący wcześniej w Digable Planets) obsługiwał też
sampler i jakąś elektronikę, a drugi członek składu -
Tendai 'Baba'
Maraire - w większości numerów grał na instrumentach perkusyjnych, także
na fragmentach typowego zestawu, dogrywając na przykład żywy hi-hat. Dzięki
takiemu układowi surowa, minimalistyczna muzyka zabrzmiała bardzo
organicznie i bardzo tanecznie. Publiczność najwyraźniej wyłapała to
zamierzenie, bo cały namiot pulsował w ruchu. W kontekście tego występu
zacząłem naprawdę rozumieć zachwyty wielu mediów nad
Shabazz Palaces, bo muszę przyznać, że chociaż lubię "Black Up", trochę
dziwiłem się ocenom pokroju 9/10.
Prawda jest taka, że dopiero w
ciasnym, ciemnym namiocie muzyka ta brzmi tak jak powinna. Był to jeden
z najlepszych koncertów tego festiwalu.Drugi dzień festiwalu otworzył dla mnie grający jako drugi na scenie
eksperymentalnej
Napszykłat.
Poznański duet, słabo kojarzony na polskiej
scenie hiphopowej, ma już za sobą wspólne nagrywki m.in. z Dälek i nie
bardzo chyba chce być częścią tej sceny. Nic zresztą dziwnego, bo mimo
tego, że obsługujący mikrofon Robert Piernikowski posługiwał się przede
wszystkim rapem, warstwa muzyczna bliższa była eksperymentalnej
elektronice, a wyraźnie przetworzony wokal stawał się momentami po
prostu kolejnym instrumentem. Mieli mało czasu, grali o piętnastej trzydzieści, ale
zdecydowanie zachęcili do sprawdzenia zeszłorocznego longpleja "Kultur
Shock".
Tuż po koncercie największej gwiazdy imprezy - Iggy and The Stooges - na
drugą co do wielkości scenę leśną wyszedł wyczekiwany przeze mnie
DOOM. Wyszedł w "dżinsach typu baggy" wyjętych z lat 90., dresowej bluzie
i najaczach. Wyszedł i zagrał po prostu bardzo konkretny, surowy
koncert. Zaczął z grubej rury od "Accordion", a wśród następnych
pięciu numerów zmieścił jeszcze "All Caps" i "America's Most Blunted",
więc niektórzy twierdzili, że wystrzelał się z najlepszych rzeczy już na
wejściu. Moim zdaniem nic z tego, bo cały set usiany był tak mocnymi
trackami, jak: "Beef Rap", "Hoe Cakes", "Fancy Clown" czy "Rhinestone Cowboy". Materiał
był przekrojowy, wykonanie solidne i szkoda tylko, że publika zdawała
się mało ogarnięta w repertuarze.
Dużo łatwiej byłoby się wkręcić w ten
występ, gdyby wszyscy chcieli i umieli odśpiewać choćby refren "Benzie
Box" z pierwszej płyty DangerDoom. Widać było za to, że Dumile nie
przejął się tym zbytnio i cieszył się z każdego wyrazu zajawki i uznania,
jak np. gdy owinął się znaną kibicom polską flagą z logo Tyskiego,
którą dostał z widowni. a nawet pozwolił sobie wyśmiać słuchaczy, którzy
nie wyłapali powtórzonego dwa razy żartu.
Przykro trochę, że
DOOM przyjechał bez DJ-a, a bity (złożone w set, z
przerwami na gadkę i pull-upami) leciały po prostu z komputera. Raper wiedział jednak co robi, śmiał się parę razy ze swojego "niewidzialnego
DJ-a" i - nie zważając na mocno średnie przyjęcie - robił swoje. Trochę
zaskoczyło mnie, że na żywo traktuje flow jeszcze swobodniej, nawijka
jeszcze bardziej zbliża się do naturalnego sposobu mówienia, co było słychać
szczególnie we fragmentach tekstów będących dialogami. Koncert zakończył się bisem, po którym
DOOM zszedł ze sceny, żeby
pogadać z fanami, podpisać płyty i pozbijać piątki.
Łona i Webber grali na głównej scenie festiwalu ostatniego dnia, w
niedzielę. Czas raczej średni (chwilę po szesnastej), słońce paliło niemiłosiernie,
ale szczecinianie zostali przywitani bardzo ciepło przez naprawdę
pokaźną publiczność. Ich koncert był zresztą tym, który najbardziej na
tegorocznym OFFie zbliżył się do typowego gigu hiphopowego. Było
machanie rękami, skandowanie w "Rozmowach z cutem" i hałas, o który
wielu wykonawców w ogóle nie prosiło.
Panowie zagrali w kwartecie,
oprócz Łony i Webbera, obsługującego sampler i syntezator basowy, był
oczywiście hypeman Rymek oraz - niespodzianka - Jose Manuel Alban Juarez
na perkusji. Materiał był przekrojowy, choć z naciskiem na "Cztery i
pół", wykon bezbłędny, a
całość zakończona wspomnieniem o sponsorujących
występ literkach "S" i "R", o których próbowałem dowiedzieć się czegoś
godzinę później w czasie rozmowy z Łoną i Webberem. Z jakim skutkiem?
Przekonacie się już jutro.
W niedzielę na największej scenie OFFa grali jeszcze jedni doświadczeni reprezentanci sceny rapowej, wrocławski
Kanał Audytywny. Od razu zapowiem, że zupełnie nie trawię L.U.C. i całej otoczki, jaką tworzy wokół tego projektu. Cały zespół wyszedł na scenę w pomarańczowych
ogrodniczkach robotników drogowych,
były jakieś czerstwe gadki o tym, że przerwę w działalności muzycy spędzili na podróże do Tybetu i ogólnie było nieco żenująco, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że Kanał, na płaszczyźnie czysto muzycznej, zagrał bardzo dobrze. Mimo rzekomych problemów ze sprzętem, podkłady brzmiały dynamicznie, mocno i po prostu ciekawie. Pod koniec występu na scenie pojawił się
Zgas, który oprócz beatboxowania pomagał L.U.C.-owi wcielać w życie koncepcje choreograficzne. Moje odczucia można streścić w jednym zdaniu:
byłby to bardzo ciekawy projekt, gdyby założył go kto inny.
Ostatnim reprezentantem "muzyki czarnej" na OFF Festivalu 2012 był
wydający w Stones Throw
Dam-Funk (czy może raczej DaM-FunK), który
zgromadził pod sceną leśną w niedzielny wieczór całkiem sporą widownię.
Znany z płyt gęsty, ciepły sound w wersji live generowały tylko trzy
osoby - sam Riddick, obsługujący kilka instrumentów klawiszowych i
oczywiście mikrofon, oraz sekcja rytmiczna złożona z grającego na
najmniejszym zestawie festiwalu perkusisty oraz basisty, który gitarę
zamieniał co jakiś czas na syntezator basowy. Koncert, złożony z
długich, ciepłych jamów, był bardzo równy, taneczny i przyjemny. Riddick
zagrał trochę materiału z nowej epki "I Don't Wanna Be a Star" i
do
znudzenia przypominał o tym, że jego nowa płyta "Invite The Light"
wychodzi już we wrześniu. To, co bardzo zwróciło moją uwagę, to
nietypowa w czasach swaggerów i ogólnej pozy pod tytułem "patrzcie, jak łatwo
robię, to co robię" ekspresja Dam-Funka. Śpiewał w stylu starych,
styranych życiem gwiazd soulu, z pasją, przeciągał frazy i nie oszczędzał sobie
patosu, a w kończącym występ numerze o rozstaniu z kobietą dosłownie wił
się po całej scenie, improwizując. Niektórych trochę tym zdenerwował,
innych rozśmieszył, ale
summa sumarum - został świetne przyjęty i
pozostawił po sobie dobre wrażenie. Wyłączając artystów elektronicznych, grających na zakończenie każdego z dni festiwalu,
był to najbardziej imprezowy, taneczny koncert tegorocznego OFFa.
Zaburzę teraz chronologię, wracając do piątku. Sporym zaskoczeniem tegorocznej edycji festiwalu był, grający tego dnia ze swoim
zespołem Extraordinaires na największej scenie imprezy,
Charles Bradley,
który - choć raczej słabo znany uczestnikom - zagrał dobry,
soulowo-funkowy koncert i został przyjęty tak euforycznie, że można było
usłyszeć nawet opinię o nim, jako najlepszym na całej imprezie. Spotkałem się z opinią, że Bradley do granic absurdu kseruje Jamesa Browna, zarówno
jeśli chodzi o wygląd, ruch sceniczny, jak i sposób śpiewania. Nie wiem
czy do granic absurdu (możecie
sami to ocenić), ale na pewno to robi. Z drugiej strony - jego
koncert był na OFFie trochę nietypowy, bo Bradley nie sili się na
alternatywność, zagrał w starym stylu i nawet jeśli był wtórny, to zrobił swoje solidnie i z widoczną zajawką, a na takie zjawisko zawsze miło jest
popatrzeć.
Nie da się ukryć, że OFF nie jest imprezą hiphopową, ale tak naprawdę nie jest w ogóle imprezą sprofilowaną gatunkowo.
Tak czy inaczej, przy odrobinie otwartości także fani wersów do bitu znajdą w lineupie kilka pozycji dla siebie. Moim zdaniem w 2012 pozycje te były dobrze dobrane i dobrze wkomponowały się w klimat festiwalu.