Rap i okolice na OFF Festivalu - relacja

dodano: 2012-08-18 20:00 przez: Dominik Maj (komentarze: 2)
Na tegorocznym OFFie, jak co roku, odbyło się kilka występów artystów, których można określić jako okołorapowych.

Oprócz będącego jedną z największych atrakcji DOOMa oraz Łony i Webbera, można było zobaczyć na żywo dwa składy bardziej eksperymentalne oraz funkującego futurystę Dam-Funka oraz przywołującego skojarzenia z Jamesem Brownem Charlesa Bradleya.
W piątek, czyli pierwszego dnia festiwalu, rapowych atrakcji na scenach OFFa było niewiele, a właściwie była dokładnie jedna. Na koncert Shabazz Palaces, którzy występowali na scenie eksperymentalnej o 1:10 w nocy, poszedłem bez większych oczekiwań, wciąż będąc pod dużym wrażeniem grających na scenie głównej Metronomy. Byłem dość dobrze "przygotowany" na ten koncert, bo ich ubiegłoroczny debiut długogrający "Black Up" katowałem długo, ale to co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Duet grał w ciekawej konfiguracji, bo odpowiedzialny za większość wokali Palaceer Lazaro (Ishmael Butler, występujący wcześniej w Digable Planets) obsługiwał też sampler i jakąś elektronikę, a drugi członek składu - Tendai 'Baba' Maraire - w większości numerów grał na instrumentach perkusyjnych, także na fragmentach typowego zestawu, dogrywając na przykład żywy hi-hat. Dzięki takiemu układowi surowa, minimalistyczna muzyka zabrzmiała bardzo organicznie i bardzo tanecznie. Publiczność najwyraźniej wyłapała to zamierzenie, bo cały namiot pulsował w ruchu. W kontekście tego występu zacząłem naprawdę rozumieć zachwyty wielu mediów nad Shabazz Palaces, bo muszę przyznać, że chociaż lubię "Black Up", trochę dziwiłem się ocenom pokroju 9/10. Prawda jest taka, że dopiero w ciasnym, ciemnym namiocie muzyka ta brzmi tak jak powinna. Był to jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu.

Drugi dzień festiwalu otworzył dla mnie grający jako drugi na scenie eksperymentalnej Napszykłat. Poznański duet, słabo kojarzony na polskiej scenie hiphopowej, ma już za sobą wspólne nagrywki m.in. z Dälek i nie bardzo chyba chce być częścią tej sceny. Nic zresztą dziwnego, bo mimo tego, że obsługujący mikrofon Robert Piernikowski posługiwał się przede wszystkim rapem, warstwa muzyczna bliższa była eksperymentalnej elektronice, a wyraźnie przetworzony wokal stawał się momentami po prostu kolejnym instrumentem. Mieli mało czasu, grali o piętnastej trzydzieści, ale zdecydowanie zachęcili do sprawdzenia zeszłorocznego longpleja "Kultur Shock".

Tuż po koncercie największej gwiazdy imprezy - Iggy and The Stooges - na drugą co do wielkości scenę leśną wyszedł wyczekiwany przeze mnie DOOM. Wyszedł w "dżinsach typu baggy" wyjętych z lat 90., dresowej bluzie i najaczach. Wyszedł i zagrał po prostu bardzo konkretny, surowy koncert. Zaczął z grubej rury od "Accordion", a wśród następnych pięciu numerów zmieścił jeszcze "All Caps" i "America's Most Blunted", więc niektórzy twierdzili, że wystrzelał się z najlepszych rzeczy już na wejściu. Moim zdaniem nic z tego, bo cały set usiany był tak mocnymi trackami, jak: "Beef Rap", "Hoe Cakes", "Fancy Clown" czy "Rhinestone Cowboy". Materiał był przekrojowy, wykonanie solidne i szkoda tylko, że publika zdawała się mało ogarnięta w repertuarze. Dużo łatwiej byłoby się wkręcić w ten występ, gdyby wszyscy chcieli i umieli odśpiewać choćby refren "Benzie Box" z pierwszej płyty DangerDoom. Widać było za to, że Dumile nie przejął się tym zbytnio i cieszył się z każdego wyrazu zajawki i uznania, jak np. gdy owinął się znaną kibicom polską flagą z logo Tyskiego, którą dostał z widowni.  a nawet pozwolił sobie wyśmiać słuchaczy, którzy nie wyłapali powtórzonego dwa razy żartu.

Przykro trochę, że DOOM przyjechał bez DJ-a, a bity (złożone w set, z przerwami na gadkę i pull-upami) leciały po prostu z komputera. Raper wiedział jednak co robi, śmiał się parę razy ze swojego "niewidzialnego DJ-a" i - nie zważając na mocno średnie przyjęcie - robił swoje. Trochę zaskoczyło mnie, że na żywo traktuje flow jeszcze swobodniej, nawijka jeszcze bardziej zbliża się do naturalnego sposobu mówienia, co było słychać szczególnie we fragmentach tekstów będących dialogami. Koncert zakończył się bisem, po którym DOOM zszedł ze sceny, żeby pogadać z fanami, podpisać płyty i pozbijać piątki.

Łona i Webber grali na głównej scenie festiwalu ostatniego dnia, w niedzielę. Czas raczej średni (chwilę po szesnastej), słońce paliło niemiłosiernie, ale szczecinianie zostali przywitani bardzo ciepło przez naprawdę pokaźną publiczność. Ich koncert był zresztą tym, który najbardziej na tegorocznym OFFie zbliżył się do typowego gigu hiphopowego. Było machanie rękami, skandowanie w "Rozmowach z cutem" i hałas, o który wielu wykonawców w ogóle nie prosiło. Panowie zagrali w kwartecie, oprócz Łony i Webbera, obsługującego sampler i syntezator basowy, był oczywiście hypeman Rymek oraz - niespodzianka - Jose Manuel Alban Juarez na perkusji. Materiał był przekrojowy, choć z naciskiem na "Cztery i pół", wykon bezbłędny, a całość zakończona wspomnieniem o sponsorujących występ literkach "S" i "R", o których próbowałem dowiedzieć się czegoś godzinę później w czasie rozmowy z Łoną i Webberem. Z jakim skutkiem? Przekonacie się już jutro.

W niedzielę na największej scenie OFFa grali jeszcze jedni doświadczeni reprezentanci sceny rapowej, wrocławski Kanał Audytywny. Od razu zapowiem, że zupełnie nie trawię L.U.C. i całej otoczki, jaką tworzy wokół tego projektu. Cały zespół wyszedł na scenę w pomarańczowych ogrodniczkach robotników drogowych, były jakieś czerstwe gadki o tym, że przerwę w działalności muzycy spędzili na podróże do Tybetu i ogólnie było nieco żenująco, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że Kanał, na płaszczyźnie czysto muzycznej, zagrał bardzo dobrze. Mimo rzekomych problemów ze sprzętem, podkłady brzmiały dynamicznie, mocno i po prostu ciekawie. Pod koniec występu na scenie pojawił się Zgas, który oprócz beatboxowania pomagał L.U.C.-owi wcielać w życie koncepcje choreograficzne. Moje odczucia można streścić w jednym zdaniu: byłby to bardzo ciekawy projekt, gdyby założył go kto inny.

Ostatnim reprezentantem "muzyki czarnej" na OFF Festivalu 2012 był wydający w Stones Throw Dam-Funk (czy może raczej DaM-FunK), który zgromadził pod sceną leśną w niedzielny wieczór całkiem sporą widownię. Znany z płyt gęsty, ciepły sound w wersji live generowały tylko trzy osoby - sam Riddick, obsługujący kilka instrumentów klawiszowych i oczywiście mikrofon, oraz sekcja rytmiczna złożona z grającego na najmniejszym zestawie festiwalu perkusisty oraz basisty, który gitarę zamieniał co jakiś czas na syntezator basowy. Koncert, złożony z długich, ciepłych jamów, był bardzo równy, taneczny i przyjemny. Riddick zagrał trochę materiału z nowej epki "I Don't Wanna Be a Star" i do znudzenia przypominał o tym, że jego nowa płyta "Invite The Light" wychodzi już we wrześniu. To, co bardzo zwróciło moją uwagę, to nietypowa w czasach swaggerów i ogólnej pozy pod tytułem "patrzcie, jak łatwo robię, to co robię" ekspresja Dam-Funka. Śpiewał w stylu starych, styranych życiem gwiazd soulu, z pasją, przeciągał frazy i nie oszczędzał sobie patosu, a w kończącym występ numerze o rozstaniu z kobietą dosłownie wił się po całej scenie, improwizując. Niektórych trochę tym zdenerwował, innych rozśmieszył, ale summa sumarum - został świetne przyjęty i pozostawił po sobie dobre wrażenie. Wyłączając artystów elektronicznych, grających na zakończenie każdego z dni festiwalu, był to najbardziej imprezowy, taneczny koncert tegorocznego OFFa.

Zaburzę teraz chronologię, wracając do piątku. Sporym zaskoczeniem tegorocznej edycji festiwalu był, grający tego dnia ze swoim zespołem Extraordinaires na największej scenie imprezy, Charles Bradley, który - choć raczej słabo znany uczestnikom - zagrał dobry, soulowo-funkowy koncert i został przyjęty tak euforycznie, że można było usłyszeć nawet opinię o nim, jako najlepszym na całej imprezie. Spotkałem się z opinią, że Bradley do granic absurdu kseruje Jamesa Browna, zarówno jeśli chodzi o wygląd, ruch sceniczny, jak i sposób śpiewania. Nie wiem czy do granic absurdu (możecie sami to ocenić), ale na pewno to robi. Z drugiej strony - jego koncert był na OFFie trochę nietypowy, bo Bradley nie sili się na alternatywność, zagrał w starym stylu i nawet jeśli był wtórny, to zrobił swoje solidnie i z widoczną zajawką, a na takie zjawisko zawsze miło jest popatrzeć.

Nie da się ukryć, że OFF nie jest imprezą hiphopową, ale tak naprawdę nie jest w ogóle imprezą sprofilowaną gatunkowo. Tak czy inaczej, przy odrobinie otwartości także fani wersów do bitu znajdą w lineupie kilka pozycji dla siebie. Moim zdaniem w 2012 pozycje te były dobrze dobrane i dobrze wkomponowały się w klimat festiwalu.

Raph
A przypadkiem Das Racist też nie było na tegorocznym OFFie?
DMaj
Nie, zostało odwołane.

Plain text

  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <blockquote> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>